Islamski wirus

Islamski wirus

       I.
       Obserwując najnowszą wojnę, której tyleż efektownym, co niecelnym określeniem stał się tytuł książki "Dżihad kontra MacŚwiat", ma się nieodparte wrażenie, że ta wojna nie jest ani tak nowa, ani tak współczesna, jak by się to mogło wydawać bezrefleksyjnym obserwatorom. Nie jest bowiem prawdą, że zaczęła się ona 11 września pamiętnego 2001 roku; datowanie jej początku na czas letnich igrzysk olimpijskich w roku 1972, kiedy to palestyńscy terroryści dopuścili się zbrodni na izraelskich sportowcach – też będzie potężnie nieścisłe. Na nic przypominanie tragedii nad szkockim Lockerbie z roku 1984, ani pierwszego na małą skalę zamachu na WTC w roku 1996. Ta wojna zaczęła się o wiele, wiele dawniej… w czasach o których większość z nas z ulgą zapomina niezwłocznie po wyjściu ze szkolnej lekcji historii.

       Mawiał Tacyt, że historia jest nauczycielką życia. Nie do końca miał rację, albowiem przeważającej większości ludzi historia do niczego nie jest potrzebna. Ale tej nielicznej grupie ludzi, którzy decydują o losach wielkich nieraz rzesz swych bliźnich – historia jest naprawdę niezbędna. Brak jej zrozumienia prowadzi wprost do piekieł szaleńczych decyzji politycznych. A decyzji takich obserwujemy ostatnio dużo – przerażająco dużo. Gdyby nie bezsensowne ofiary tych decyzji powiedzielibyśmy – chichot Historii. Ale nie powiemy. Raczej przyjrzyjmy się uważniej, czego też ta średnio poważana historia chciała nas nauczyć.



       II.
       Rzecz zaczęła się w przysłowiowych czasach bardzo dawnych, gdy nikt nie słyszał o podstępnych terrorystach i dzielnych obrońcach demokracji, albowiem panowało średniowiecze. Rozkwitała cywilizacja islamu, w Europie po „wiekach mrocznych” Karol Wielki sprowadzał do Akwizgranu uczonych i artystów. Niedościgłym wzorem dla wielkiego władcy były – a jakże! – miasta arabskie, gdzie uczonych i artystów było na dworach kalifów pod dostatkiem. Karol doskonale zdawał sobie sprawę, że kulturowo i cywilizacyjnie jego kraj jest daleko za Arabią. Że od tych nieprzyjaciół Chrystusa sporo można się nauczyć. Co ciekawe, owi nieprzyjaciele prawdziwej wiary, okazywali się nie tylko bardziej od chrześcijan rozwinięci gospodarczo i kulturalnie. Byli (wtedy) wobec innych, niemuzułmańskich wyznań, wcale tolerancyjni. Karola i jego biskupów mogło to zaskakiwać. Nas nie powinno, gdyż muzułmanie uważali Żydów za swoich przodków (ród swój wywodzą od Izmaela, wygnanego syna Abrahama), zaś chrześcijan za… pobratymców duchowych. Wbrew tyleż powszechnym, co bałamutnym sądom, islam i chrześcijaństwo nie były od swych początków naturalnymi wrogami religijnymi. Były konkurentami militarnymi, politycznymi i gospodarczymi, ale religijnymi – nie. Mahomet uważany był przez średniowiecznych muzułmanów za następcę Jezusa z Nazaretu, kogoś, kto zmodyfikował przesłanie Boga do ludzi, i tym samym skierował religię na nowe tory, podobnie jak sześć wieków wcześniej uczynił to z religią żydowską sam Chrystus. Chrześcijanie byli przez muzułmanów traktowani jako ci, którym trzeba tę zmianę uświadomić, ale – na ogół – bez tej aż za dobrze znanej zapiekłej nienawiści religijnej, jaka legła u podwalin antysemityzmu chrześcijańskiego. Mówimy „na ogół”, bo fanatyków religijnych nigdzie nie brak i ani mahometanizm, ani chrześcijaństwo nie są tu wyjątkami. W krajach arabskich żydzi i chrześcijanie cieszyli się sporym zakresem swobód, jeśli tylko szanowali zwierzchnictwo islamskiego władcy. Wielu takich innowierców doszło na arabskich dworach do wysokich godności; równie wielu współtworzyło rozkwit kulturalny i cywilizacyjny krajów, których czuli się obywatelami. Równowaga ta zaczęła się chwiać, gdy tylko chrześcijaństwo urosło w siłę, a jego książęta zaczęli tą świeżo uzyskaną siłą nawracać wszystkich wokół na swoje credo. Decydujący cios koegzystencji muzułmanów i chrześcijan zadały wyprawy krzyżowe, choć na pograniczach obu kultur utrzymywała się ona niemal do początku czasów nowożytnych.

       III.
       Przepojeni duchem świętej sprawy rycerze z Królestwa Jerozolimskiego przywieźli do rodzimej Europy nie tylko bajeczne skarby, nie tylko dziedzictwo starożytności, przechowane i przetworzone przez Arabów. Przywieźli i coś mniej zauważalnego, za to nierównie potężniejszego, co po kilku wiekach miało zafundować ich ojczyznom Reformację, rewolucję naukowo-techniczną, kolonializm, imperializm, a w końcu aż za dobrze dziś znane konflikty czasów globalizmu.

       Istotnym novum islamu w stosunku do chrześcijaństwa jest – zwrócenie uwagi wiernych na życie tu, na Ziemi. Tak jest: podczas, gdy chrześcijanin gardzi życiem ziemskim, bo jest ono zaledwie wstępem do niebiańskich rajów, muzułmanin, owszem wie, że może zasłużyć na najpiękniejsze rajskie seraje i hurysy, ale nie gardzi życiem ziemskim, ani jego urokami. Nic w tym dziwnego: chrześcijaństwo powstało i rozwinęło się w warunkach ucisku i prześladowań grupki wyznawców przez cywilizację potężną i doskonale zorganizowaną. Islam przeciwnie: był adresowany do pierwotnych koczowników przemierzających jałowe pustynie. Chrześcijanie w potędze Rzymu widzieli zalążki jego upadku; muzułmanie mieli na bezkresnych przestrzeniach swoich pustyń zbudować kwitnące państwa. Przesłanie Jezusa jest przesłaniem odrzuconego proroka do prześladowanych wiernych; przesłanie Mahometa to przesłanie nieźle prosperującego kupca do innych kupców i rzemieślników. W chrześcijaństwie, przynajmniej tym pierwotnym, wszelkie ziemskie radości są surowo potępiane, jako pochodzące od Szatana, co ludzi w materii więzi; w islamie dość starannie rozróżnia się pokusy od dozwolonych uciech – a tych uciech wcale nie jest tak mało! Gdyby idee pierwotnej islamskiej utopii kiedykolwiek wprowadzono w czyn, powstałoby społeczeństwo bliskie wyobrażeniom wielu wcale światłych myślicieli, z Platonem na czele.

       Jak ogólnie wiadomo, ani nie nadszedł koniec świata przepowiadany przez chrześcijan, ani też nie powstało szczęśliwe społeczeństwo kierowane przez islam. Za to w czasach wypraw krzyżowych, których natężenie emocjonalne można by porównać intensywnością do miłosno-nienawistnego zespolenia, nastąpiła, jak to zwykle bywa podczas takich zespoleń, potężna wymiana energii. Od tamtych czasów islam zaczął podupadać, zarażony charakterystycznym dla chrześcijaństwa bakcylem pozaświatowości, sami zaś chrześcijanie też wyszli z Palestyny znacznie, choć początkowo niepostrzeżenie, odmienieni.

       IV.
       Wychowani w duchu racjonalizmu i kulcie nauk przyrodniczych, z trudem przyjmujemy do wiadomości, że obok dobrze już rozpoznanych zjawisk świata materialnego może istnieć w Kosmosie inne życie niż to, które jest formą istnienia białka. Z jeszcze większym trudem mieści się na w głowach, że być może owe istoty, uczynione z materii innej niż ziemska, mają namiętności podobne w gruncie rzeczy do naszych, lecz rozciągnięte na stu- albo i tysiąclecia naszej rachuby czasu. I że terenem rozgrywania się ich namiętności – także walki o władzę – jesteśmy my, czyli ludzkość. Jednak patrząc na przerażające zaiste ilości osobników gatunku Homo Sapiens, wyraźnie opętane „czymś”, czego niewątpliwie sami owi osobnicy nie wymyślili, można zwątpić w rozumność, wolność i inne cechy, z których oficjalnie jesteśmy tak dumni. Za to tym bardziej wierzy się w blake’owskie wizje walki  Urthony i Urizena, tym uważniej studiuje się natchnienia gnostyków i ich wizje walki Szatana-Prometeusza z Demiurgem, tym bardziej realny jest heglowski Duch Dziejów… Istnieje, naprawdę istnieje zjawisko „kosmicznego wirusa”, który wwierca się w mózg i przerabia swego nosiciela na automat do własnej reprodukcji.

       Bakcyl, którym zarazili się rycerze z Królestwa Jerozolimskiego jest nawet przyjemny. To nic innego, jak przekonanie, że Bóg darzy pomyślnością swoje owieczki, jeśli tylko przestrzegają jego praw. Że nie ma nic zdrożnego w bogactwie a nawet zbytku, jeśli zdobyło się je pracą, a nie lichwą. Że już tu na Ziemi, można otrzymać dowód Bożej łaski, wcale nie będąc świętym ascetą, ani nawet męczennikiem za wiarę. Bo tak właśnie uczy Koran. Owszem, nakazuje on szerzyć nową wiarę – jak wszystkie święte księgi wszystkich wiar. Ale islam w swym rdzeniu jest religią pokoju, bardzo podobnego do sławnego Pax Romana: kto szanuje jego prymat, może być pewien swego bezpieczeństwa i może żyć, choć oczywiście z pewnymi ograniczeniami według swojej ścieżki. Nic w tym dziwnego, bo to Arabowie ocalili i przejęli znaczną część dorobku europejskiego antyku – także imperialnego. Dzisiejszy islamski fanatyzm i nienawiść religijna to produkty reakcji obronnej, próba ratowania tożsamości, w sytuacji, gdy wyniszczono siły żywotne i duchowe islamu. W takiej sytuacji rzeczywiście nadchodzi czas fanatyków i asasynów… bo elitę islamu, ludzi światłych i rozumnych wyeliminowano starannie i metodycznie. A gdy wielkie siły duchowe, jakie islam niewątpliwie ma, dostają się w ręce ludzi prymitywnych i zacietrzewionych, dziwne byłoby, gdyby nie narodził się terroryzm. Przerabialiśmy to i w Europie: osobnicy o potężnej sile duchowej, lecz niskim człowieczeństwie, to na przykład panowie Hitler, Stalin, Franco, Salzar, Mussolini, Causescu…

       Tak zatem chrześcijańscy rycerze gdzieś głęboko pod swymi zbrojami przynieśli do Europy przekonanie, że asceza i wyrzekanie się świata nie są niezbędnie konieczne dla uzyskania zbawienia – jeśli jest się pod jurysdykcją właściwego boga. W tym więc sensie wyprawy krzyżowe stały się początkiem końca tak ortodoksyjnego chrześcijaństwa, jak „czystego” islamu. Początkiem tym zdradliwszym, że niewidocznym. Tak dzieje się gdy czujemy się dobrze, ale już mamy w sobie śmiertelnie groźnego wroga, już toczy on nasze ciało, choć na zewnątrz nic jeszcze nie widać.

       Pierwszym objawem działalności zawleczonego z Palestyny wirusa stało się wystąpienie Johna Wycliffa, kaznodziei, który domagał się demokratyzacji Kościoła i uproszczenia jego rytuału, czyli zbliżenia kapłaństwa do wiernych i tym samym zbliżenia Boga do ludzi. Przypomnijmy, że w islamie jego kapłani – mułłowie i ajatollachowie, to mniej „pośrednicy” między Bogiem i człowiekiem, a bardziej administratorzy gmin wyznaniowych; bardziej ci, którzy uważani są za obdarzonych mądrością, niż „z urzędu wszechwiedzący”. Po bestialsko zamordowanym Wycliffie ten sam wątek podjął Jan Hus – i też skończył na stosie. Ale już późniejszy o stulecie Marcin Luter odniósł sukces. Skrócił dystans między Bogiem a człowiekiem. Przy okazji utorował drogę sławnej kalwińskiej doktrynie o predestynacji, w myśl której wybranych przez siebie Bóg „oświecił” (czytaj: uczynił protestantami) i dał nowe przymierze: jesteście bliżej Mnie niż inni, macie pracować i nie grzeszyć, a owoce tej pracy konsumować nie grzech… Tak oto narodziła się sławna etyka kupiecka, która stała się motorem napędowym cywilizacji europejskiej na dwa i pół stulecia. Czy nam to czegoś nie przypomina? Ależ tak! To wirus wcześniejszy o cztery stulecia, islamski! W ciągu tych czterech stuleci, niestety, zmutował – rozwinął agresywność i zdobywczość, jakiej w pierwotnym islamie, w końcu też podbijającym spory kawał świata, jednak nie było.

       V.
       Od czasów wypraw krzyżowych Zachód rośnie a islam maleje. Na Zachodzie rozkwita kapitalizm, cywilizacja naukowo-techniczna, społeczne idee Oświecenia i demokracja. Islam – po ruinie klasycznych państw arabskich – przytulisko znalazł w imperium tureckim, w którym, mimo jego potęgi militarnej i terytorialnej, wielkości ducha szukać raczej darmo.  W świetle tego, co do tej pory zostało w tym tekście powiedziane, widać dowodnie, dlaczego: oto Europa „wyssała” siły duchowe islamu i włączyła je w protestancki nurt swojej kultury. Bo jednak islam to jest religia dla społeczeństw zamożnych i dobrze prosperujących – a właśnie na ścieżkę prosperity i zamożności wkroczył Zachód po krwawych wojnach religijnych wieków XVI i XVII. Nic dziwnego, że w takich warunkach wirus sprzed stuleci znalazł znakomite warunki do rozwoju. I nic dziwnego, że najdoskonalsze imperia tym wirusem zarażone – i tradycyjnego typu brytyjskie, podparte potęgą Royal Navy, i nowego typu amerykańskie, oparte na prymacie naukowym i ekonomicznym, otóż oba te imperia mocno przypominają pax Romana praktykowany przed nimi w imperium klasycznego islamu – dają sporą tolerancję a nawet ułatwiają rozwój podbitym przez siebie terytoriom, jeśli tylko respektują one potęgę ideologiczną Demokracji, Wolnego Rynku i Praw Człowieka…

       Jako, że na tej Ziemi nie ma nic za darmo – dobrobyt, prosperity i postęp też ma swoją cenę. Nie mamy tu na myśli ofiar nauki ani smutnego losu wielu pionierów postępu technicznego; nie przypominamy tu, choć przyzwoitość by to nakazywała, opłakanego życia proletariatu z przełomu XVIII i XIX w; największe koszty tego postępu i dobrobytu zapłaciło jak to już dziś powszechnie wiadomo – nasze środowisko przyrodnicze. To ono dostarczyło wody, tlenu, drewna, węgla, rud żelaza, a w późniejszym okresie ropy naftowej, czyli surowców niezbędnych do zaistnienia postępu na wybranej przez Zachód ścieżce. To ono przejęło dwutlenek węgla i inne zanieczyszczenia powstałe podczas budowy prosperity i postępu. Pod koniec XIX wieku, po niemal trzech stuleciach nieprzerwanego wzrostu na koszt środowiska świat zauważył, że zasoby środowiska nie są nieograniczone, że kto je wcześniej zawłaszczy, ten prosperuje. Rozpoczął się wyścig o kolonie i prawo do ich eksploatacji – aby kupcy zyskali bogactwo, a z nim znak od Boga, czyli pewność zbawienia.

       VI.
       Islam, choć okaleczony, przecież nie zamarł. Jest żywotny, a jego renesans przypada na okres, gdy już wiadomo, że kto opanuje zasoby Ziemi, ten prosperuje, temu Bóg daje znaki. I oto okazuje się, że kraje islamu mają jeden z najważniejszych takich zasobów – ropę naftową. Ich pretensje do udziału w światowym prosperity-zbawieniu są więc bardziej niż zrozumiałe. Jednak kilka stuleci duchowego karlenia islamu zrobiło swoje: dziś islam kojarzony jest nie z mędrcami i pokojem, ale z wojowniczymi ajatollachami i nietoleracją. Zachód zresztą wcale nie lepszy: jego duchowość dawno już rozmyła się we wściekłym wyścigu po większe zyski z eksploatacji środowiska. Toteż dzisiejsze starcie Zachodu i świata islamu jest karykaturą wypraw krzyżowych sprzed niemal tysiąca lat: też są motywy ekonomiczne (wtedy nadmiar wojowniczych rycerzy w biedniutkiej Europie, dziś apetyty tzw. wolnego świata na więcej nafty) i też są motywy ideologiczne (wtedy odzyskanie z rąk bisurmanów Grobu Chrystusa, dziś walka „jedynie słusznych” ideologii). Historia ponoć powtarza się dwa razy, raz jako dramat, drugi raz jako farsa… I tylko ruina naszej planety jest w tym wszystkim coraz realniejsza.

       VII.
       Nie dziwmy się więc, że islam upomina się dziś u bogatego Zachodu o to, co w gruncie rzeczy jego; nie udawajmy świętoszków, skoro to zachodnie lobby naftowe do dziś skutecznie torpeduje wszelkie alternatywne wobec nafty propozycje zasilania cywilizacji samochodu. Dawniej czyniło tak w złudnym przekonaniu, że kolonie będą trwać zawsze, a dziś? Bezwład? Zaślepienie? Sabotaż? Zmowa? – Strach myśleć, co jeszcze…

       Toczona obecnie wojna, dla uspokojenia sumień nazywana wojną z terroryzmem jest zatem w gruncie rzeczy wojną o prawa autorskie, nawiasowo na Zachodzie bardzo rygorystycznie przestrzegane… w odniesieniu do swoich. I nie ma żadnych wątpliwości, gdzie jest autorstwo ideologii, która harmonijnie godzi chrześcijanom Zbawienie z Dobrobytem. Nie w USA George’a W. Busha i nie w Anglii Tony Blaire’a. Tylko, że natarczywie pukający do bram Europy spadkobiercy tych praw, to niestety też nasze, europejskie produkty – synowie i córki społeczeństw przez stulecia systematycznie  pozbawianych elity intelektualnej i duchowej. To jacy oni mają być, jeśli tych elit nie było przy ich wychowaniu? Gdy w kulturze brakuje mądrości duchowej, gdy nie ma naturalnego rozwoju myśli społecznej i duchowej, to każda kultura wyradza się w nietolerancję i fanatyzm. A szubrawcy, którzy dadzą fanatykom do ręki broń, znajdują się wśród nas od początku znanych nam dziejów ludzkości.

       Coraz wyraźniej widać, że pretensji prawowitych autorów do ich dzieła zatrzymać się nie da. Czy jednak uda się ich choćby w cywilizowany sposób zaspokoić? Spłacić pożyczkę sprzed niemal tysiąca lat? Pomóc odbudować wielkość duchową, polityczną i gospodarczą, co terrorystom i ich fanatycznym ajatollachom zabrałoby grunt spod nóg? Od nowa nauczyć dawno już wśród nich zapomnianej tolerancji i współpracy, absolutnie już koniecznej w globalnej skali – dla dobra tej Ziemi, która do tej pory potulnie płaci wszystkie rachunki za ideologiczne szaleństwa swoich niemądrych dzieci?

       Czy ta bezpodstawnie lekceważona Historia czegoś nas w końcu nauczy?

Włodzimierz H. Zylbertal

www.logonia.org