Głoszę zwycięstwo poety
Gall Anonim XX
Kłamstwo nas nie rozdzieliło.
Prawda nas nie połączyła.
Kim jest nasze dziecko?
[Gall Anonim XX Dzwonki]
Prawda nas nie połączyła.
Kim jest nasze dziecko?
[Gall Anonim XX Dzwonki]
Renata: Jakie jest prawdziwe nazwisko Galla Anonima XX?
Gall Anonim: Gall Anonim XX, ponieważ o nim mamy rozmawiać.
R: Ale masz przecież dowód osobisty. Jakie nazwisko w nim figuruje?
GA: To właśnie bardzo chciała ustalić służba bezpieczeństwa w roku 1968 i rzeczywiście jej się to udało.
R: Teraz już nie ma bezpieki.
GA: Do czasu, do czasu. Bezpieka jest jak hydra, na miejsce jednej odrąbanej głowy czy łapy wyrastają następne. Tak było i tak będzie.
R: Mam przed sobą maszynopisy wierszy, również legendarnego dramatu Słowianie czyli Dziadów ciąg dalszy. Są akta sprawy sądowej z lipca 1969r. Oskarżono Cię o napisanie i publikowanie utworów, które mogły być według aktu oskarżenia: przyczyną publicznych niepokojów…
GA: A więc znane jest moje nazwisko z akt sprawy.
R: Owszem, ale dlaczego nie zgadzasz się je ujawnić?
GA: Ponieważ nie ma ono znaczenia dla przebiegu naszej rozmowy, ani dla mojego Czytelnika. Aczkolwiek jest powód jeszcze ważniejszy: narodziłem się kilkakrotnie, więc mam kilka nazwisk, a w tym momencie zajmujemy się Gallem Anonimem XX.
R: No właśnie…
GA: Ależ… Powiedziałem, że narodziłem się kilkakrotnie. Każda z tych osób, które zamieszkują w moim ciele, ma swój rodowód, czas i miejsce swoich narodzin, własną historię oraz, właśnie tak, ma swoją kontynuację. Jednym, słowem wraz z narodzinami, powiedzmy Galla Anonima XX, pozostali mieszkańcy mojej osoby wcale nie zamierzali umierać, ani rezygnować z tak dogodnej kwatery. Nie, nie cierpię na rozdwojenie jaźni, a jeśli już, to jak każdy człowiek mam dla jednej jedynej jaźni parę ubrań. Od biedy można by więc mówić o zwielokrotnieniu osobowości, aczkolwiek to nic nadzwyczajnego.
R: A jak z badaniami?…
GA: Owszem byłem badany, między innymi przez lekarza K., w mokotowskim więzieniu na Rakowieckiej, w 1969r. Wtedy moje prawe kolano odmawiało mi posłuszeństwa. Lekarz K. powiedział: Przyjdźcie (do więźniów zwracano się per wy), jak nie będziecie mogli chodzić. I kazał klawiszowi odprowadzić mnie do celi. Jak widać, jeden z nas był na bakier z logiką, bo jak tu przyjść, kiedy nie możesz chodzić. Ale zastanawiam się: a może lekarz K. był poetą i stąd ten medyczny aforyzm?…
R: Ale ja pytam…
GA: O psychiatrów? Nie, nie jestem przypadkiem psychiatrycznym. Powiem więcej, każdy człowiek jest schronieniem dla co najmniej dwóch, trzech postaci, a te muszą sobie jakoś radzić we wspólnym siedlisku. Gdyby takiej osobie, w miarę pojawiania się nowonarodzonych i krzepko rozwijających się w niej postaci, udało się zmienić swoje dane, a także uzyskiwać akt zgonu dla postaci, która właśnie umarła, pozostawiając więcej przestrzeni dla następnej, to wszyscy bylibyśmy o wiele zdrowsi.
R: Nigdy nie widziałam wydań Twoich wierszy. Nie spotkałam ich w księgarniach.
GA: Pod koniec lat 70-tych obowiązywały jeszcze te wszystkie socjalistyczne restrykcje. Zostało podjętych kilka prób wydania Galla Anonima, raczej poszczególnych wierszy, ale spełzły na niczym. Była taka pani, naczelny redaktor Czytelnika w Warszawie na Wiejskiej, nazywano ją szarą eminencją polskiej literatury. Kobieta, która decydowała o tym, co powinno się ukazać, a co nie, miała podobno świetne wyczucie.
R: Sama nie pisała?
GA: Z tego, co wiem, nie. Ona niedawno zmarła. W roku 1974 lub 1975 ktoś przekazał jej Galla Anonima – ja już nawet dobrze nie pamiętam kto. Po jakimś czasie ozwał się telefon, że pani naczelna chciałaby się ze mną zobaczyć. Spotkaliśmy się w jej domu. Była bardzo miła i sympatyczna. Wyjęła ze swojego biurka maszynopis moich wierszy i oddając mi je powiedziała tak: jestem bardzo szczęśliwa, że w Polsce zostały napisane takie wiersze, ale nie mogę ich wydać ani nie mogę ich rekomendować. Spojrzałem na nią pytająco – byłem o wiele młodszy niż teraz, o wiele bardziej zażenowany i skromny. I powiem panu otwarcie – powiedziała – niech pan nie stuka, nie puka, bo nie będzie panu otworzone.
R: Ale to było w tamtych czasach…
GA: Ona nie przewidywała, że czasy się zmienią. To nie był moment, w którym można było domniemywać, że rozpadnie się takie imperium jak Związek Radziecki, a polską cenzurę szlag trafi.
Przyznam, że jej słowa wywołały we mnie wściekłą rezygnację. Z tego, co ona powiedziała wynikało, że byłem w tzw. zapisie czyli czarnej księdze. Oznaczało to zakaz publikowania nie utworu, ale konkretnego autora. Zakazy obejmowały człowieka, nie jego utwory, choćby nie wiem co napisał. Mógł napisać rzecz godną dwóch nagród Nobla, a był zakaz na niego i koniec.
Dostęp do środków masowego przekazu był ograniczony, pilnowały tego władze i cenzura. Nie było prywatnych wydawnictw. Komuniści panicznie bali się człowieka, który ma chociażby maszynę do pisania, a co dopiero powielacz. Ja nie miałem powielacza. Robiono domowej roboty powielacze, używając do tego… wyżymaczki. Stosowaliśmy techniki fotograficzne. Pisało się coś wyraźnie, potem fotografowało się to strona za stroną i robiło się zdjęcia jedno po drugim. Tak sporządziłem 11 egzemplarzy Słowian. Nie wiem czy widziałaś kiedyś oryginał?
R: To były zdjęcia?
GA: Tak. W takiej formie zostało to przekazane ludziom, czyli jak się wtedy mówiło, rozpowszechnione. Każde zdjęcie trzeba było wywołać w warunkach domowych. Jeśli nie miało się pracowni, ani zaufanego fotografa, to robiło się to w łazience. Było tam duszno od oparów odczynników chemicznych.
Można było też "dzieło" sfotografować, strona po stronie i wysłać za granicę w postaci rolki filmowej.
Możesz sobie wyobrazić, że jeśli utwór miał np. 50 stron to potrzebnych było 50 klatek czyli 50 zdjęć, to był jeden egzemplarz. A jeżeli chciałeś dziesięć egzemplarzy, to robiłeś 500 odbitek. Papier kosztował, wywoływacz kosztował, utrwalacz kosztował, czas pracy…
Kiedy to można było robić? Jak myślisz, jeśli normalnie zarabiało się na życie, a tylko każdą chwilę wolnego czasu od tej siermiężnej pracy niewolniczej można było wykorzystać na coś, co naprawdę masz do zrobienia, w soboty, po nocach, w niedziele, święta i tak dalej. W domu ludzie też chcą żyć, a domy były takie…, to nie były domy, to były mieszkania M-3, M-2.
Możesz sobie wyobrazić, że jeśli utwór miał np. 50 stron to potrzebnych było 50 klatek czyli 50 zdjęć, to był jeden egzemplarz. A jeżeli chciałeś dziesięć egzemplarzy, to robiłeś 500 odbitek. Papier kosztował, wywoływacz kosztował, utrwalacz kosztował, czas pracy…
Kiedy to można było robić? Jak myślisz, jeśli normalnie zarabiało się na życie, a tylko każdą chwilę wolnego czasu od tej siermiężnej pracy niewolniczej można było wykorzystać na coś, co naprawdę masz do zrobienia, w soboty, po nocach, w niedziele, święta i tak dalej. W domu ludzie też chcą żyć, a domy były takie…, to nie były domy, to były mieszkania M-3, M-2.
R: Czy wtedy wynajmowałeś mieszkanie?
GA: Nie. Mieszkałem na Brazylijskiej w Warszawie, mieszkanie M-3, dwa pokoje z kuchnią. Czworo ludzi. Wobec tego, jeżeli nawet zrobisz 500 odbitek, to musisz je gdzieś wysuszyć, rozkładając na gazetach na podłodze, przyklejając do szklanych powierzchni.
R: Czy robiłeś to wszystko hurtem czy partiami?
GA: Różnie bywało, ale wolałem robić to hurtem. Jak się uwziąłem, to potrafiłem coś trzy doby robić bez przerwy, nie śpiąc, prawie nic nie jedząc, piłem tylko dużo wody.
Jak inni mieli chodzić po takim mieszkaniu? Dzwoni ktoś do drzwi – jak go wpuścisz? Antypaństwowe teksty rozłożone na podłodze! Najpierw sprawdzasz czy to przyjaciel, a przecież nawet przyjaciół o tym się nie informowało. Nie dlatego, że się bałem, tylko dla ich dobra. Tu nie chodziło od razu o więzienia, obozy koncentracyjne, o bicie. Ale można było błyskawicznie stracić pracę, utracić możliwość robienia kariery naukowej, publikowania. Jeżeli redaktor Bolesław Baranowski brał taki egzemplarz, to go trzymał u siebie przez jedną tylko noc, na przykład Słowian, po czym przynosił następnego dnia, bo nie chciał mieć czegoś takiego w domu. Gdyby coś się stało i to poszłoby w świat, i udowodniliby, że to poszło od redaktora B. z domu, to on traci pracę, traci możliwość publikowania i nie ma na życie, nie ma na chleb, ale ma rodzinę. Takie były czasy. Dlatego, gdy dzisiaj młodzi mówią mi, czego to oni nie mogą, to się temu przyglądam i zastanawiam: o czym oni mówią?!
Myśmy dziesięciolecia żyli w takich warunkach. Na początku dawali po łapach, potem po pupie, jak śpiewał Kaczmarski, po pupie, po pupie a potem do kąta a tam się stoi i połyka łzy. Potem już nie dawali od razu po pupie, tylko wyrzucali z pracy. W socjalizmie nie wolno było nie pracować, sprawdzali z czego żyjesz, a jeśli im podpadłeś, to potem już nie sprawdzali z czego żyjesz, tylko zdychaj sobie, bo nie masz czym zapłacić za czynsz, a potem do sądu i won! Jak złapałeś wilczy bilet, a byłeś doktorantem, magistrem, to mogłeś znaleźć pracę w jakimś biurze, gdzie wykańczała cię bezsensowna krzątanina, po której miałeś dosyć wszystkiego, nic tylko spać (Po pracy festiwal piosenki/ i dziwkę zerżnąć. To jest życie. – napisałem w jednym z wierszy). I tak od rana do nocy, i bezpieka doskonale wiedziała, że to się kończy zupełnym otępieniem.
Jak inni mieli chodzić po takim mieszkaniu? Dzwoni ktoś do drzwi – jak go wpuścisz? Antypaństwowe teksty rozłożone na podłodze! Najpierw sprawdzasz czy to przyjaciel, a przecież nawet przyjaciół o tym się nie informowało. Nie dlatego, że się bałem, tylko dla ich dobra. Tu nie chodziło od razu o więzienia, obozy koncentracyjne, o bicie. Ale można było błyskawicznie stracić pracę, utracić możliwość robienia kariery naukowej, publikowania. Jeżeli redaktor Bolesław Baranowski brał taki egzemplarz, to go trzymał u siebie przez jedną tylko noc, na przykład Słowian, po czym przynosił następnego dnia, bo nie chciał mieć czegoś takiego w domu. Gdyby coś się stało i to poszłoby w świat, i udowodniliby, że to poszło od redaktora B. z domu, to on traci pracę, traci możliwość publikowania i nie ma na życie, nie ma na chleb, ale ma rodzinę. Takie były czasy. Dlatego, gdy dzisiaj młodzi mówią mi, czego to oni nie mogą, to się temu przyglądam i zastanawiam: o czym oni mówią?!
Myśmy dziesięciolecia żyli w takich warunkach. Na początku dawali po łapach, potem po pupie, jak śpiewał Kaczmarski, po pupie, po pupie a potem do kąta a tam się stoi i połyka łzy. Potem już nie dawali od razu po pupie, tylko wyrzucali z pracy. W socjalizmie nie wolno było nie pracować, sprawdzali z czego żyjesz, a jeśli im podpadłeś, to potem już nie sprawdzali z czego żyjesz, tylko zdychaj sobie, bo nie masz czym zapłacić za czynsz, a potem do sądu i won! Jak złapałeś wilczy bilet, a byłeś doktorantem, magistrem, to mogłeś znaleźć pracę w jakimś biurze, gdzie wykańczała cię bezsensowna krzątanina, po której miałeś dosyć wszystkiego, nic tylko spać (Po pracy festiwal piosenki/ i dziwkę zerżnąć. To jest życie. – napisałem w jednym z wierszy). I tak od rana do nocy, i bezpieka doskonale wiedziała, że to się kończy zupełnym otępieniem.
Na Pradze w Warszawie była ulica Cyryla i Metodego, znany komisariat milicji obywatelskiej, mawiano więc Cyryl, bo Cyryl, ale te metody!
Trzymasz w ręku rzecz historyczną, egzemplarz Słowian w jego edycji fotograficznej. Widzisz, format jest niewielki. Czytać tekst jest trudno. Ten egzemplarz wykradłem z archiwum, bo bezpieka go aresztowała a sąd to zaklepał! Został skonfiskowany na rzecz skarbu państwa.
R: Takie jest to drogie, że aż do skarbu państwa trafiło?!
GA: Jeżeli tekst był wydany anonimowo, trzeba było tak go robić, żeby nie można było zidentyfikować maszyny do pisania, na której został przepisany. Jak się to robi? Tu masz egzemplarz "tajnego" maszynopisu. Każda litera jest pociągnięta długopisem. W ten sposób tuszowało się tzw. charakter maszyny. Każda maszyna ma swój indywidualny charakter pisma. Okazało się, że nawet po pokryciu liter tuszem można dojść co to za maszyna. Taką ekspertyzę zrobiono mojej maszynie do pisania i w końcu bezpieka miała dowód z laboratorium kryminalistyki, że to ta maszyna, a ja jestem jej właścicielem. Dobrze chłopcy pracują, fachowo.
Mijały lata, pracowałem. W kamienicy, gdzie żyli moi rodzice, na pierwszym piętrze mieszkał prof. Jan S., ważna postać PRL, wysokiej klasy intelektualista, socjolog, filozof, członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk. Był nawet członkiem Rady Państwa. Jego rodzina utrzymywała sąsiedzkie relacje z moimi rodzicami. Moja matka, która miała moje wiersze, przy okazji zaczęła o tym z nimi rozmawiać. Przeczytali te wiersze i zostałem zaproszony do mieszkania profesora, usłyszałem, że można by je wydać i są gotowi w tym pośredniczyć. Zapytali o moją zgodę i skierowali – ciekawe – do tego samego wydawnictwa Czytelnik, którego pani redaktor naczelna powiedziała mi niech pan nie puka, nie będzie panu otworzone. Wiersze trafiły do redaktora G. Pan redaktor trzymał je kilka tygodni, po czym zadzwonił do mnie, żebym do niego przyszedł. Oddał mi egzemplarz ze swoimi odręcznymi notatkami na marginesach. Powiedział, że tego nie można publikować, że Dzwonki bardzo mu się podobają, a jeżeli chodzi o pozostałe, to on ma mnóstwo zastrzeżeń. Ten egzemplarz z jego uwagami mam do dzisiaj.
R: Czy jego uwagi dotyczyły treści wierszy czy też formy?
GA: Ja myślę, że był tymi wierszami zaszokowany. Nie tylko tym, że nie można tych wierszy publikować z politycznego punktu widzenia. Nie mógł ich rekomendować do druku, dla zachowania poprawności wobec władców, dla bezpieczeństwa wydawnictwa oraz osobistego bezpieczeństwa pana redaktora. Wtedy funkcjonowała cenzura, car i boh polskiej kultury. Funkcjonował więc gdzieś zapis na moją osobę, a tego zapisu żaden wydawca przy zdrowych zmysłach by nie naruszył. O tym, czym jest ta kultura, jak z tego woniejącego aluzyjną służalczością gniotu rodzą się potworki, opowiem ci innym razem. Ale pan redaktor G. miał też i taki powód: dostał teksty, w których wyraźnie zobaczył, że odwołując się do tradycyjnej formy języka i wersyfikacji posługuję się językiem, który przerażał ufryzowanych literatów. Oni w ogóle i przede wszystkim robili literaturę. Żywa tkanka i bebechy życia takiego, jakie ono jest, szczurza krzątanina złapana w światło reflektorów głębokiej penetracji, budziła w nich niesmak estetów. Pan redaktor przeczytał, nie tylko przeczytał, lecz poczuł i zobaczył jakim gównem obsrywa ich władza i jak dają się poniżać, żeby nie ryzykować swoimi ciepłymi posadkami, literacką nobliwością. Język? Nie wiedzieli, że taki język funkcjonuje, bo to byli literaci, którzy trzymali się pustych form. A może udawali, że go nie znają, albo że nie przystoi dla panienki brać do ręki. Potem kiedy pojawiły się słowniki mowy potocznej, kiedy do języka zaczęła wchodzić grypsera, kiedy język ulicy wdarł się na salony literackie i okazało się, że ludzie mówią zupełnie innym językiem niż literaci…
R: A czego się spodziewałeś?
GA: Prawdy. Gdyby ów redaktor powiedział: Wie pan, cenzura tego nie puści. Gdyby nawet jakimś cudem udało nam się to wydać, to pozbawiono by nas pracy, comiesięcznej pensji, gratyfikacji, splendoru bycia redaktorem w szacownym wydawnictwie, no i tego wpływu na kulturę literacką, który choć ubogi, lecz chędogi. Co pan chce, żebyśmy poszli z torbami, bo panu się zebrało na szczerość? Ale nie, nie powiedział, tylko dorobił do tego ideologię, frazeologię, ubrał w mniemanologię na temat, zasłonił się względami, a jakże, literatury i filozofii, a w gruncie rzeczy interesu żarłocznej szarańczy, która zeżre wszystko, byleby jej władza nie zabrała talerza sprzed nosa.
R: Wracając do wierszy, czy można powiedzieć, że to jest poezja życia, to znaczy…
GA: Tak. Język tej poezji jest językiem życia. Otwórzmy na chybił trafił, wiersz z cyklu Jasnowidzenie: Gdy zalizaną ranę przeznaczenia… Czy to jest okropne? Rany zazwyczaj się zalizuje. Można wylizać swoje rany, ale zalizać?!… To bardzo nieładne określenie. Pan redaktor zrobił uwagę pod tym wierszem: okropne! – wykrzyknik.
Gdy zalizaną ranę przeznaczenia,
czas medyk przekabaca w bliznę
Przekabacić coś w bliznę. To można powiedzieć o wiele kulturalniej. Przecież można to powiedzieć tak, jak Iwaszkiewicz. Natomiast ja pisałem tak, jak to jest, jak to boli, jak rwie, pali, w końcu staje się blizną. A kto wyleczył? Dochtor? Czas wyleczył, przekabacił w bliznę, jeszcze raz się udało nie zdechnąć, panie redaktorze.
R: No tak, ale był przecież w poezji turpizm.
GA: Turpizm rzucił oficjalnemu językowi wyzwanie. Natomiast ja nie miałem zamiaru dyskutować ani z językiem, ani z władzą, ani z ich anemiczną literaturą. Mówiłem normalnym językiem, a więc innym niż ten ulizany język kawiarnianych bubków, który był im potrzebny, żeby dużo mówić i nic nie powiedzieć. Musimy być w stanie jakiegoś uniesienia, skoro wystawiamy się na uderzenia, które nas ranią. Jesteśmy ranni, boli nas, ale ten ból syci naszą duszę sensem tego, co zrobiliśmy. A przy tym nie spycha nas w groszowe rozważania o egzystencji arystokratów ducha pośród chamów codzienności. Ale gdy pojawia się już tylko blizna, to dokąd odchodzi owo uniesienie?! O jakie uniesienie chodzi?! Jaki przełom dokonał się w człowieku, jaki zwrot w życiu, że to, co było uniesieniem, spłaszcza się i staje się płytkie?!
R: Czy chodzi o to, że natura życia kaleczy człowieka i niszczy nawet najwyższe uniesienie?
GA: Czy to, co powiedziałaś, wynika ze zwrotki, czy zadajesz pytanie dopiero po moim komentarzu?
R: Myślę, że w atmosferze tego wiersza czuje się pieczęć czasu i redaktor G. zareagował także na to.
GA: No tak, z tym, że poeta, powiadam poeta a nie służbista literacki, musi przekazywać prawdę zgodną z duchem czasu. I za to współcześni, tak czy owak, spuszczą mu manto. Pomnik albo tablicę pamiątkową postawią mu potem, gdy duch czasu zajmie się tą samą prawdą w innym wydaniu. Nie zapominaj, że zbiorowych wydań nikt nie czyta, za wyjątkiem literaturoznawców i grzecznych panienek na polonistyce. Bo prawda jest bolesna, prawda zarówno ofiar jak i katów.
R: Ale są to czasy komunizmu. Ty mówisz o pieczęci zgodnie z tym jaka ona jest, w momencie, kiedy obowiązuje cenzura. Reagując inaczej, ów redaktor mógł się narazić.
GA: Człowiek ten był redaktorem w oficjalnym państwowym wydawnictwie, przeżył kiedyś jakieś uniesienia i nie chce zobaczyć, że wszedł w płyciznę, że się przekabacił.
Lęk podbechtany miodonośnym mitem.
Pośledni dżokej na cherlawej szkapie
jęzorem kręci pojękliwą płytę
i płytki oddech pogardliwie łapie
Pośledni dżokej na cherlawej szkapie
jęzorem kręci pojękliwą płytę
i płytki oddech pogardliwie łapie
Bo normalny człowiek gardzi życiem, w którym jest już tylko poślednim dżokejem na cherlawej szkapie, a nie wojownikiem na rumaku, który pędzi do zwycięstwa, choćby nawet miał zginąć. Biegamy w szrankach. Kto to jest dżokej? Jest to ktoś, kto bierze udział w gonitwach i chce być pierwszy, bo mu za to dobrze zapłacą, albo chce być ostatni, bo mu też dobrze za to zapłacą. W takiej gonitwie nagroda jest z góry wiadoma.
A gdzież rozmowy dociekliwy galop? – pytamy dżokeja o rozmowę, którą prowadził, gdy jeszcze był człowiekiem i pędził w galopie dociekliwości. Leciutki zawrót ociężałej głowy – nasze łepetyny tkwią w zawiesinie różnorakich intelektualnych wydumanek, ale w tym galopie obejmuje nas nagle zawrót głowy, item doistno doświtalny zajob. Co to znaczy? Czyż nie prowadziliśmy takich rozmów do samego świtu, z ociężałą głową, która wpadała w lekki zawrót? Nie prowadziliśmy ich doistnie czyli do samej istoty, do głębi? Lwiej grzywy szorstkość i koloryt płowy – czy nie czuliśmy się wtedy lwami, które były gotowe wrogowi skoczyć do gardła? Pstryk, pamięć grzęźnie – wychodziliśmy za drzwi i nagle to wszystko grzęzło. Bo z doniczkowych listków ścierać pyłki jest jak rozłamać pieczęć krytą lakiem – masz wrażenie, że życie przesyła ci listy zalakowane, na których widzisz pieczęć przeznaczenia, ale kiedy ją łamiesz, to czujesz drżenie całego ciała w oczekiwaniu na to, co znajdziesz w środku. Składnia? Poprawnie należy powiedzieć: Bo z doniczkowych listków ścierać pyłki to jak rozłamać pieczęć krytą lakiem, a tu forma jest jak, tak mówiła ulica, więźniowie, myśmy tak mówili.
Bo my ścieramy pyłki z doniczkowych listków. To, co uprawiamy na codzień, to są kwiatki w doniczkach, a jednak czujemy, że w tym tkwi tajemnica, wyrocznia, misterium, coś takiego, jakbyśmy rozłamywali pieczęć krytą lakiem.
R: …dotykali serca przeznaczenia?
GA: Właśnie. Trzeba odwagi, aby zobaczyć, że jest to doniczka i że nie jesteśmy w polu na harcującym rumaku. Nasze porywy, nocne zajoby tworzą sytuację, w której czujemy się i wielcy, i mali jednocześnie, i potężni, i upokorzeni. Trzeba nieustraszoności, aby zmierzyć się z naturą swojego życia, a my wciąż ścieramy pyłki kurzu codzienności z naszych kwiatków doniczkowych.
Ktoś mi kiedyś powiedział: twoje wiersze są zbyt nasycone, są jak rebusy językowe, musisz je trochę rozwodnić.
R: Ja myślę, że Twoje wiersze narodziły się z praktyki jogi, a to wpływa na widzenie, które nie dla każdego jest dostępne. W jednym ze swoich wierszy piszesz: jeden błąd i znów wybucha życie…
GA: Redaktor G. powiedział, że właśnie ta fraza jest czymś strasznym. Jak Pan może tak pisać!?– powiedział.
R: Żeby to dobrze zrozumieć trzeba widzieć czym jest owo życie. Tak może powiedzieć…
GA: Tak może powiedzieć człowiek, któremu pękła prezerwatywa, a mnie nie o to chodziło!
R: Czy możesz podać inny przykład?
GA: Jest taki wiersz
Leonowi Cyboranowi, którego ciało
identyfikowałem 16 i 17 czerwca 1977 r.
w kostnicy Zakładu Medycyny Sądowej
identyfikowałem 16 i 17 czerwca 1977 r.
w kostnicy Zakładu Medycyny Sądowej
Będzie mi ciebie brakować zwłaszcza jesienią,
gdy nasycona płonie lampa ziemi,
gdy na straganach ciepli się czerwienią
i żółknie starym złotem płód zieleni.
Będzie mi brakować twojego poddasza
i okruszyn chleba na kwietnym obrusie,
hermetycznych zaklęć w mowie co nie nasza,
gestów silnej dłoni kiełznających duszę.
Pusto tu bez ciebie, puściej zaś jesienią,
a po żniwach zwłaszcza w cierniskowym kłuciu
będzie mi brakować w nagłym osłupieniu
wiślanego joga wsłuchanego w czucie.
gdy nasycona płonie lampa ziemi,
gdy na straganach ciepli się czerwienią
i żółknie starym złotem płód zieleni.
Będzie mi brakować twojego poddasza
i okruszyn chleba na kwietnym obrusie,
hermetycznych zaklęć w mowie co nie nasza,
gestów silnej dłoni kiełznających duszę.
Pusto tu bez ciebie, puściej zaś jesienią,
a po żniwach zwłaszcza w cierniskowym kłuciu
będzie mi brakować w nagłym osłupieniu
wiślanego joga wsłuchanego w czucie.
Cyboran mówi językiem jogina, językiem hermetycznych zaklęć w mowie co nie nasza, gestów silnej dłoni kiełznających duszę. To nie jest "nasz język". Dlaczego? Jeżeli jog filozof mówi: Yoga Mudra tworzy stan vrtti, to nie jest znana nam polszczyzna, chociaż parę polskich słów, łączących znaczenia, w tym zdaniu się pojawia. A dlaczego używa takiego języka i musi porządnie się wysilić, aby to przełożyć na polski? Ponieważ treści znaczeniowe, desygnaty językowe nie są znane w polszczyźnie, gdyż nieznane są stany świadomościowe opisywane przez te desygnaty. A przecież język polski, jak najbardziej słowiański, wywodzi się z rodziny języków indoeuropejskich, na przykład słowo mudra jest korzeniem słowa mądry, mędrzec, w rosyjskim mudryj, mudrec. Słowo mudra oznacza gest, człowiek mądry to ten, kto zna właściwy gest, a nie ten, kto potrafi dzięki stosownym sztuczkom ochronić swój tyłek. Trzeba więc rozumieć, że gest silnej dłoni kiełznającej duszę to mądrość jogina.
R: Żyjemy w kraju, o którym mówią, że jest katolicki. Okiełznanie nieśmiertelnej duszy? To pachnie herezją!
GA: Tutaj wszystko ma zapaszek herezji. Ostatnio joga też stała się herezją. Dopóki kościół oswajał się z jogą i posyłał swoich co bardziej rozgarniętych kapłanów, aby pobierali z jogi i pokrewnych jej doktryn najlepsze wzorce, wszystko było w porządku, a przynajmniej cicho sza. Ale kiedy okazało się, że joga otwiera swoje tajemnice posługi kapłańskiej przed każdym, kto ma odwagę po nie sięgnąć, w dodatku otwiera umysły na objawienia, które jak dotąd zastrzeżone były tylko dla wybranych, to huzia na joguzia, toż to sekty, skaranie boskie i w dodatku wegetarianizm. A że joga produkuje dewiantów, czarnych magów i podobne patologie? Owszem, ale pokaż mi system poznawczy, który może się obejść bez takowego kłopotu, nie mówiąc już o ciemniactwie agresywnych krzyżowców jedynie słusznej wiary. Problem polega na tym, że joga klasyczna nie jest wiarą, lecz systemem filozoficznym, wspartym ćwiczebną praktyka kontemplacyjną. Wiara natomiast nie zajmuje się poznawaniem prawdy, lecz jej głoszeniem, chociażby głosiciele nie mieli nawet krztyny doświadczenia mistycznego.
Wiara nie zajmuje się teorią i praktyką poznania. Przykład? Może taki, dość zabawny w historii poznania na tych tutaj terenach. Korzenie języka tkwią w kulturze indoeuropejskiej, a wierzenia, od tysiąca lat narzucone i sterowane przez imperialna strukturę papiestwa, są judeochrześcijańskie. Jak wytłumaczysz polskojęzycznej braci, że ta masa jest pochodną od słowa tamas, które w sanskrycie oznacza inercję, tamowanie, ćmienie, ciemność niewiedzy, lenistwo, opieszałość, zatamowany obieg energii? Gdyby tylko to! A jak wytłumaczysz polskojęzycznemu katolikowi, że modli się nie do Boga Uniwersum, lecz do jednego z bogów, z którym Izrael zawarł przymierze, aby Ten wspierał go, pomógł wydostać się z niewoli babilońskiej i niweczyć wrogów. Za obietnicę takiego przymierza płaci się wysoką cenę, powiedzmy – uznanie tego Boga za jedynego i uniwersalnego władcę Wszechświata. Każdy lokalny władca chciałby mieć taką opinię w oczach i sercach swojego ludu. Wszystko czarno na białym, kapiące od złota, za które wierni płacą i radują się czekając na nagrodę w niebie. Skutek? Rasizm, wyprawy krzyżowe, inkwizycje, holocaust.
R: Kiedy piszesz, to widzisz, że tak jest. Jeżeli zaś ktoś mówi, że to nie jest prawdą? Czy to znaczy, że nie ma on takiego doświadczenia, nie widzi tej strony prawdy? Widzi tak, jak większość ludzi?
GA: …jak widzą to ludzie nawykli do literackiego myślenia.
Redaktor G. rozmawiał ze mną w półmroku korytarza, nie zapraszając do gabinetu, jakby to była pokątna rozmowa z natrętną kochanką. Ciągle byłem traktowany jak jakiś parias, pętak, który się szwenda przy drzwiach i myśli, że go wpuszczą. Nie interesowało mnie czy mnie wpuszczą, czy nie. Gdyby nie prof. Jan S., nigdy nie zwróciłbym się do redaktora G.
Zaprosił mnie kiedyś do siebie Kazimierz Brandys. Doświadczenie to jest jednym z najbardziej przykrych wspomnień. Nie, nie rozmowa z nim, gdyż ta była bardzo sympatyczna. Zapytał mnie czy zgodziłbym się publikować w Zapisie. Było to nielegalne pismo literackie, w którym publikowali ci, którzy byli poza cenzurą. Był tam dział prozy, dział poezji itd.
Powiedziałem, że chcę i że się zgadzam. Brandys powiedział: Co prawda, nie ja decyduję o tym, co w dziale poezji może być publikowane. O tym decydują Wiktor W. i Stanisław B. Odpowiedziałem: Panie Kazimierzu, nie chciałbym dożyć takiego czasu, w którym Wiktor W. będzie decydował o tym czy moje wiersze mogą być publikowane. Spojrzał na mnie pytająco. Odpowiedziałem mu: Myśmy w szkole mieli w lekturach obowiązkowych jego poemat o Stalinie i inne wiersze. I okazuje się, że pan Wiktor W. ma być tym, kto decyduje, co w polskiej poezji ma być publikowane? Brandys: Tak, ale Wiktor jest moim przyjacielem i zapewniam Pana, że bardzo się zmienił. Powiedziałem: Zrobię to dla Pana, bo Pana szanuję, więc jeśli Pan tak mówi, dobrze, spróbuję. Kazimierz Brandys przekazał moje wiersze do redakcji Zapisu.
Po jakimś czasie zadzwoniłem do pana Wiktora W. Powiedział, żebym do niego przyszedł. Drzwi otworzył ubrany w szlafrok (może był chory), zaprosił do gabinetu zastawionego książkami i powiedział: Poeci redakcji Zapisu są zdania, że tych wierszy nie będziemy publikować. Powiedziałem: Zapis nie musi publikować wszystkich wierszy. Jest ich 127 do dyspozycji. Czy nie można z nich wybrać kilku, które można byłoby publikować? Odparł: Nie. My ze Stanisławem B. jesteśmy zdania, że nie należy ich publikować.
Zapytałem: Jaki jest istotny powód? Czy one nie spełniają jakichś kryteriów? Wiktor W.: No, wie pan, my mamy takie zdanie i nie widzę powodu, żeby je uzasadniać. Mogę tylko panu powiedzieć, że odbyła się bardzo żywa dyskusja na ten temat na kolegium redakcyjnym i, co jest bardzo ciekawe, wszyscy prozaicy byli za, a wszyscy poeci przeciw.
Jestem człowiekiem, który nie lubi się wpraszać, więc wyciągnąłem rękę i powiedziałem, że chciałbym zabrać maszynopisy. Wiktor W. oddał mi je i odprowadził do drzwi.
Poczułem się przygaszony, można powiedzieć upokorzony. Zadzwoniłem do Brandysa: Dzwonię do Pana nie po to, aby się poskarżyć, ale żeby poinformować o wyniku rozmowy. Powiedział, że wie i że jest mu przykro, ale takie jest zdanie Wiktora W. i Stanisława B. W tej sytuacji on nic już zrobić nie może.
Wiedziałem, dlaczego ta przygoda tak się skończyła. Były to lata przed 80-tym rokiem, przed Solidarnością, pojawił się już KOR. Oni poszukiwali socjalizmu z ludzką twarzą. Nie atakowali systemu jako takiego. Nie walili kawy na ławę wprost, ostro. Nikt z nich nie miał ostrego procesu politycznego, a ja miałem. Nie, nie byłem "lepszy", ale w ich gronie mogłem być dla nich niebezpieczny. Inwigilowano ich, ale nie byli za swoje wiersze osadzeni w więzieniu, za to, co piszą nie odpowiadali przed sądem.
R: Można powiedzieć, że byli to tak zwani ludzie środka.
GA: Tak, to byli ludzie środka. I uważam, że dalej są.
R: A może byli to ludzie, którzy udawali szaleńców, żeby móc wyjść z tego cało?
GA: Powiedziałbym… Ale może lepiej powie to wiersz Władymira Wysockiego, Piosenka o ludziach środka. Z przyjemnością tłumaczyłem ten tekst, oto jego fragment:
Lecz byli tacy, co w nieszczęściu walki
chronili pierś i plecy, naprzód się nie pchali,
nie wychodzili ani w pierwsze rzędy,
ani do tyłu, lecz jak kury z grzędy
w złocistym środku miejsce zajmowali.
chronili pierś i plecy, naprzód się nie pchali,
nie wychodzili ani w pierwsze rzędy,
ani do tyłu, lecz jak kury z grzędy
w złocistym środku miejsce zajmowali.
Oni napiszą księgi dziejów grube,
i wnuk ich wsadzi w ramki, chwalebnych przodków:
tych, co nie wyszli w pierwsze rzędy,
dumnych, że nie cofnęli się w czas próby,
no i przetrwali w samym złotym środku.
i wnuk ich wsadzi w ramki, chwalebnych przodków:
tych, co nie wyszli w pierwsze rzędy,
dumnych, że nie cofnęli się w czas próby,
no i przetrwali w samym złotym środku.
Już zamilkł trębacz, sławy pozbawiony.
I każdy dostał to, co się należy.
Wspaniały pułk! Wspaniałe bataliony,
ci doborowi w pułku grenadierzy!
I każdy dostał to, co się należy.
Wspaniały pułk! Wspaniałe bataliony,
ci doborowi w pułku grenadierzy!
Ale nie oni zdradzili, jak na złość!
Oddycha wódz, bo już go nic nie dusi.
I dla potomnych przekazując wieść
powiedział: Przecież musi ginąć ktoś,
a przeżyć, niewątpliwie, też ktoś musi.
Oddycha wódz, bo już go nic nie dusi.
I dla potomnych przekazując wieść
powiedział: Przecież musi ginąć ktoś,
a przeżyć, niewątpliwie, też ktoś musi.
I chociaż smutny los ich, gwiazda ciemną jest,
dociągną do starości, nic złego ich nie spotka.
Chowając się za wściekłych zrozpaczony gest,
ostatni rząd zostawią innym, niech ich bies,
umiarkowani ludzie środka.
dociągną do starości, nic złego ich nie spotka.
Chowając się za wściekłych zrozpaczony gest,
ostatni rząd zostawią innym, niech ich bies,
umiarkowani ludzie środka.
Dokładnie tak było. Stanisław B. uprawiał, zresztą bardzo zręcznie, poezję lingwistyczną, która była dowcipna i sympatyczna. Kiedy oni bawili się w np. raj krat czyli Kraj Rad, my waliliśmy na odlew. Nam groziła kasacja, śmierć. Igor dostał siedem lat więzienia o zaostrzonym reżymie, osiem lat łagrów i pięć lat zesłania. Ludzie, którzy postrzegali system komunistyczny jako zbrodnię ludobójstwa to właśnie grenadierzy atakujący szaleńców żądnych władzy i krwi. Na początku lat 60., mając niewiele ponad 20 lat zrozumieliśmy, że jeśli pożera cię moloch systemu, to masz dwie możliwości: albo schować się do mysiej dziury i tam popiskiwać protestując, albo wyprostować się i walczyć, licząc na cud. Natomiast ci, którzy, jak ktoś zgrabnie powiedział, wsadzili głowy w sedesy i krzyczeli: precz z komunizmem!, bronili swoich żałosnych pozycji inżynierów ludzkich dusz. I jasne było, że jeżeli dopuszczą nasze teksty do druku i rozpowszechnienia, to wezmą one górę, zaczną wchodzić w krwioobieg walki. Dlaczego? Ponieważ utwory te dokładnie przekazywały to, co ludzie w głębi swoich serc, swoich komórek nerwowych, w głębi swojej wściekłości myśleli naprawdę. Intelektualiści mogli aluzjami i chichotami przykrywać swoją niemożność, bo żyli pod osłoną Zachodu i wzajemnego certolenia się władzy z literatami. Poezja dla sfrustrowanych była poezją aluzyjną, a raczej iluzyjną.
Moi przyjaciele postępowali jak mężczyźni, starałem się być ich godny.
R: Czy potem spotykałeś się jeszcze z Wiktorem W.?
GA: Nie, a po co? Chociaż…
To było tak, pamiętam taką dziwną historię, pewne wydarzenie… Dobrze, opowiem o tym, bo tak się plecie na tym świecie. Pewien młody człowiek, niewątpliwie bystry i inteligentny, który odwiedzał mnie i prowadził ze mną długachne rozmowy o jodze, o sztuce i literaturze, mieszkał akurat naprzeciwko wejścia do domu, gdzie było mieszkanie Wiktora W. Pewnego razu, już po mojej rozmowie z Wiktorem W., młodzieniec ten przyszedł do mnie, wyraźnie zaniepokojony i zmartwiony, z miną wielce tajemniczą wyciągnął mnie na spacer i powierzył mi swój problem. Otóż bezpieka odwiedziła go w jego mieszkaniu i grzecznie, a jakże, zapytała czy zgodziłby się udostępnić pokój, którego okna wychodziły na podwórzec. Bezpieka chciała w tym pokoju urządzić sobie punkt obserwacyjny, przynajmniej na jakiś czas. Było jasne, że chodzi o obserwację Wiktora W., ale nie sprawdzałem, czy w obserwowanym domu mieszkają jeszcze jacyś inni oporni. Indagowany młodzieniec był w rozterce, w razie odmowy miał wiele do stracenia, zaś zgadzając się miał przed sobą niemiłą perspektywę zostać kanalią i stracić szacunek do samego siebie. Następnego dnia miał odpowiedzieć na "propozycję nie do odrzucenia". Wysłuchałem go i powiedziałem, że muszę pomyśleć. Nie informując go o moich zamiarach, pojechałem do Basi Sadowskiej i tam, w jej mieszkanku, odbyła się między nami rozmowa na piśmie, ze względu na możliwość podsłuchu. Opisałem sytuację i zaproponowałem, że Barbara niezwłocznie powiadomi Wiktora W. o zamierzonej akcji bezpieki, ja zaś powiem młodzieńcowi, że może postąpić według swojego uznania. Barbara uznała, że jest to dobre rozwiązanie dylematu owego młodzieńca. Po sygnale od Barbary, że zrobiła co trzeba, wszystko potoczyło się według planu. Z tego co wiem, po dwóch tygodniach bezpieka zdjęła ten punkt obserwacyjny. Widocznie nie byli z niego zadowoleni.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Z Bogiem. z córką Anną sierpień 2005