Juz-Aleszkowski – człowiek i pisarz legenda
urodz. 21.09.1929 w Krasnojarsku.
W czasie służby wojskowej w marynarce aresztowany i skazany na cztery lata więzienia
za wykroczenia dyscyplinarne. Działalność literacką rozpoczął jako pisarz dla
dzieci. W tym czasie najwięcej sławy przysporzyły mu piosenki i wiersze, które stały
się folklorem łagrowym, zwłaszcza słynna Towarzyszu Stalin. Zabawne jest to,
że do tych tekstów, uważanych za anonimowe, gdyż tak były popularne, przyznawali się
inni poeci i pieśniarze. W 1979r. Aleszkowski emigrował i osiedlił się w Stanach
Zjednoczonych. Opublikował szereg opowieści:
w 1980r. Nikołaj Nikołajewicz – książka ta ostatnio ukazała się w Polsce
pt. Uwaga – orgazm!, Maskirowka, w 1981r. Ręka. Opowieść kata, w
1981r. Kenguru – Kangurzyca, Karusel – Karuzela, w 1985r. Śmierć w
Moskwie.
W nr 49 Magazynu Gazety Wyborczej z dn. 7.12.2000 opublikowano obszerny wywiad z
Juz-Aleszkowskim.
Poniżej publikujemy fragmenty przekładu powieści Kangurzyca.
UWAGA! Język Aleszkowskiego jest nasycony wulgaryzmami, gwarą środowisk
przestępczych, grypserą, rosyjskim błatem i tzw. fienią.
Jednym słowem – tylko dla dorosłych i to tych niezbyt pruderyjnych.
Juz Aleszkowski
Kangurzyca
przekład z ros. Leon Zawadzki
fragment 1
Doczekałem się. Siedzę, filuję na Kidałłę, a on też wzrokiem się skrada i mnie
tym wzrokiem przyciska, wierci w mózgownicy kanciastej swoje wspomnienia. – Dawno temu –
mówi nagle – widzieliśmy się, obywatelu Te-de. Wkrótce już na emeryturę pójdę.
Czas najwyższy, żebyście oddali mi dług. Proszę uważnie mnie wysłuchać. Nasze
stosunki są przyjacielskie i zaiste robocze. Mam sprawę, akurat dla was. Chodzi o to,
że nasze organa będą za trzy miesiące świętować rocznicę Pierwszej Sprawy. Tej
Samej Pierwszej Sprawy. Sprawy Numer Jeden. I nie możemy sobie pozwolić, aby w tym dniu
istniała jedna chociażby Nierozwiązana i Niezałatwiona Szczególnie Ważna Sprawa. Ani
jedna. Nie myśl nawet, że możesz mi podskoczyć. Hop-stop, powtarzam, wyżej chuja nie
przeskoczysz. Intymne pytania są?
– Ile – pytam – macie tych nierozwiązanych i nie załatwionych spraw szczególnie
ważnych i czy wszystkie chcecie przyszyć właśnie mnie? Czy sprawy te należy
zintegrować, biorąc pod uwagę, że są one, oczywiście, zróżnicowane? – Spraw
nierozwiązanych – mówi Kidałła – mamy ilość nieograniczoną, ponieważ my sami je
modelujemy. Proponuję sztuk dziesięć do wyboru. Czy są jeszcze intymne pytania?
– A co będzie, jeśli schowam się w głębokiej nieświadomości i nie pęknę,
gdybyście nawet bez narkozy ściskali moje jajca drzwiami? – Twoje pytanie – odpowiada
Kidałła – jest głupie, i odpowiadać na takowe nie mam zamiaru. To, że teraz siedzisz
przede mną, jest koniecznością historyczną, i podskakiwać, podkreślam, jest
zajęciem bezużytecznym. Mogę zamiast ciebie wziąć setkę czy nawet dwustu innych
obywateli. Ale to właśnie ty jesteś mi potrzebny, kochany Tede. Ty mi się podobasz. Ty
– artystą jesteś i zrobisz z procesu wybitny spektakl artystyczny. Parę dni temu
powiedziałem do takiego astronoma: To twoje gwiezdne pięć minut, Abarcumian. Pękaj
– i zamykamy sprawę. A tak w ogóle, Tede, pogawędzić z tobą to sama
przyjemność. Dawaj jednak, zaparz sobie herbaciulkę – do roboty! Nawiasem mówiąc,
jeśli chcesz, tak jak moje ptaszęta podśledcze, wiedzieć co to takiego konieczność
historyczna, to odpowiem: jest to państwowa, partyjna, filozoficzna i wojskowa
ta-jem-ni-ca! No to herbatnij sobie, ja udam się na szczególnie ważne zebranie
partyjne, a ty zapoznaj się ze sprawami.
Oto moja rozmowa z nim na Łubiance, i od tej konieczności historycznej zaśmierdziało
ku mnie taką beznadziejugą, że uspokoiłem się, pomodliłem do Boga Ojca i zabrałem
się za przeglądanie Spraw. I zrozumiałem że lepiej nie można: za każdą z tych spraw
przypalantują mi cztery, potem pięć między rogi, pięć po łapach, pięć pod nogi i
w dodatku zebranie protestacyjne w zakładach produkcyjnych ?Kaliber?. Potrafią
czekiści sprawy montować. A co, szyją dla nich przecież odzież roboczą z najlepszego
materiału, a guziki jakie! Już potem Kidałła pokazał mi jakąś maszynę
elektronową, która pomagała im te sprawy pichcić i, oczywiście, moją też
upichciła. Wprowadzili do tej maszyny jakieś dane o mnie, potem niezwyciężoną naukę
Marksa-Engelsa-Stalina, Sowiecką Epokę, żelazną kurtynę, socrealizm, walkę o pokój,
kosmopolityzm, knowania CIA i FBI, dniówki kołchozowe, łańcuchowego psa reakcji Tito,
i ta maszyna wyplunęła szczególnie ważną sprawę, za którą ja miałem dostać
wpierdol.
O samej sprawie zaraz opowiem. No, wszelkie zamachy na Josifa Wissarionowicza od razu
odrzuciłem k jebjonoj, pardon, babuszke. Zamachy na Kaganowicza, Malenkowa i Mołotowa i
na nich obu razem też odrzuciłem. No, a jeśli tak, to na jaki chuj, pardon, miałem
brać na siebie organizowanie zbrojnej napaści na Turcję w celu zawładnięcia górą
Ararat i ogłoszenia nowej PanArmenii? Sprawa, oczywiście, sama w sobie dość ciekawa i
szlachetna, ale – grupa, gru-pp-a! Gruppkka, przyjacielu! Przecież moja zasada jest
prosta: w każdej sprawie tuptam sam, samotnie, samiusieńko. No, dobra. Wiele spraw
przejrzałem. Zatrzymałem swoją uwagę na drukowaniu banknotów pieniężnych z
portretami Piotra Wielkiego na setkach, piłkarza Bobrowa na półsetkach i Ilji Erenburga
na trzydziestkach. Rozważyłem też kradzież jednej nerki podczas operacji organizmu
marszałka Czojbałsana, ale niech im, taką sprawę to ja pipsztykam, przyjacielu.
Próbę inscenizacji Braci Karamazow w Centralnym Teatrze Armii Czerwonej – też.
Trzęsienia ziemi, zatrucie rzek i gazociągów w rejonie dyslokacji wojsk pancernych,
sabotaż, gloryfikacja teorii względności, agitacja i propaganda, zajmowanie stołka w
redakcji znanego miesięcznika w celu itd., sabotowanie planów produkcyjnych, wieloletnia
dezinformacja w Instytucie Meteorologicznym ZSRR, szpiegostwo na rzecz 77 państw obcych
włącznie z Antarktydą – to wszystko, przyjacielu, było smutne, odrażające i
amoralne. I nagle, tuż przed powrotem Kiddałły, rzuca mi się w oczy, co ty myślisz,
przyjacielu?! Rzuca mi się w oczy Sprawa bestialskiego zgwałcenia najstarszej
kangurzycy w moskiewskim zoo w nocy z 14 czerwca 1789r. na 5 stycznia 1905r.. Zapewne
maszyna elektroniczna poplątała francuską rewolucję z kołchozami, odciskami moich
palców, krwawą niedzielą, australijska reakcją, niebezpiecznym dla ZSRR powstaniem
państwa Izrael i wyplunęła sprawę, na którą oczekiwałem przez całe lata, miotając
ikrę i sikając w sufit kwasem solnym. Czytam: ?Ja, doktor nauk filologicznych
Perebabajew Valois, podczas nocnego obchodu wzorcowego wybiegu dla słoni, z
antykwaryczną kołatką, usłyszałem i zapamiętałem dźwięki, w których moduł
suffiksu dominował nad semantyczną kodą watmana antysowieckich anegdot niech żyje
towarzysz Wyszyński okazał się kangurzycą zapalił kopciucha pochodnię bengalski
ogień Alfy Centaura job twoju mać psów łańcuchowych alarm lwia dola walki w kieszeni
kangurzycy krótki kurs wkp(b) sądzony na terytorium okupowanym nie mam puls zero
sporządził protokol Peredjubabajew Valoi.
Nu, bracie, ale zupa rybna! Pomyślałem: komu mogło przyjść do głowy trachnąć
biedne zwierzę kangura i zabić? Pomyślałem i nagle zrozumiałem: przecież to ja sam,
moje to ręce zrobiły! Moje! Ja – potwór moralny wszechczasów i narodów – w długie
zimowe noce śledziłem z muru zoo na placu Powstania starą kangurzycę i, zaplątany w
problemie osobistej seksualności, przygotowywałem zbrodnię mrożącą krew w żyłach
postępowej ludzkości. Ja to zrobiłem i ja poniosę za to odpowiedzialność przed
najbardziej demokratycznym na świecie sprawiedliwym sądem! Czekaj na mnie, Temido, miła
przyjaciółko przestępcy o światowej renomie, wkrótce się zobaczymy i nie próbuj
tłumaczyć sędziom przysięgłym w ich pokoiku, że nie twoja to Sprawa! Twoja! I moja!
Długo na nią czekałem i doczekałem się! Całe moje życie było tylko przygotowaniem
do bestialskiego zamordowania niewinnego zwierzęcia, zabójstwa w warunkach obozowych,
ponieważ zoo to nic innego jak obóz, gułag, karcer, więzienie centralne ostrego
reżymu, Wiedźma i Diabeł, dożywotni wyrok dla sympatycznych ptaków i zwierząt,
stworzonych przez Boga do życia w warunkach wiecznej wolności. Wypijmy, przyjacielu, za
tych, kto tam! Za kangury, za błękitne wiewiórki i białe łabędzie.
fragment 2
(…) Zaprowadziła mnie Róża Luksemburg, w towarzystwie Karola Liebknechta do
takiego doktora. Doktor Freud. Dobroduszny, ale cholernie ciekawski. Wypytywał mnie
nawet, czy w dzieciństwie lubiłem wąchać paluszki po dłubaniu w pupeńce, czy
obgryzałem pazurki na nogach, czy podglądałem papę z mamą podczas aktu albo podczas
różnych kombinacji moich rodziców z przyjaciółmi domu i zażądał ode mnie, abym
przypomniał sobie całe moje życie, niczego nie ukrywając ani przed nim ani przed
sobą. Pięć dni i nocy jak leci opowiadałem, a garnitur i palto poniewierały się w
poczekalni na podłodze. Diagnoza dla mnie okazała się prosta: kompleks niższości na
podłożu inflacji. Spacery przed snem. Prysznic dr Scharko. Kołnierz galwanizujący.
Oglądać siebie w lustrze – w żadnym wypadku, pod żadnym pretekstem. Następnego dnia
miałem jeszcze jedną rozmowę z doktorem. Ale dziwne, bo ja wciąż o garniturze i
paltocie, przyjacielu, chcę, żeby doktor Freud zwrócił na to uwagę, a on wciąż o
dzieciństwie i dzieciństwie. Czy pamiętam, jak wyślizgiwałem się z brzuchatego
wnętrza i jak mamuśka mlekiem mnie poiła, czy lubiłem długo siedzieć na nocniku, czy
pozwalałem kociaczkowi bawić się moim pisiaczkiem, albo odwrotnie, czy chciałem
swojego psipsiaczka ugotować w zupie z kluseczkami, albo wymienić na lalę co miała
gęste włosy i kuse majteczki. Wkurzył mnie doktor i wyprowadził z nerw, gdy zapytał
czy futerko nazywałem dupcią, pasiekę – pisiaczkiem, mamę – tatą i czy rysowałem
wizerunek swojego odbicia w kałuży. – Dosyć – mówię – doktorze Freud! Zapewne pan zna
się na nocnikach i nienormalnych ludziach, ale chuj pan wie o promieniowaniu rzeczy, z
którymi człowiek żyje o wiele dłużej niż z babami. Honorarium zapłacę po inflacji.
Życzę klienteli. I wychodzę. Idę po Mamlakat Nachangowoj ulicy, pardon, po Fridrisch
Strasse. Palto moje przemokło na wylot. Poduszeczki na ramionach spuchły i sterczą
bezczelnie. Znęcają się. No to ja cedzę: Parasola nie będzie, nie myślcie sobie!.
Chlapię po kałużach, spodnie mocze, duszę z nich won, myślę. Szkoda było tylko
butów. One nie zawiniły. Nawet ani razu nie były u szewca. Deszcz do marynarki się
dobrał. Iść było już ciężko: moje przeklęte ciuchy wchłonęły tyle wody. I
nagle, przyjacielu, wyobraziłem sobie samego siebie na miejscu palta i garnituru. Siebie
samego, na ich miejscu. Żyły sobie na mnie, pomagały pracować, grzały, robiły ze
mnie przyzwoitego człowieka i, nie bacząc na mój podeszły wiek, starały się pięknie
wyglądać. W swojej starości nie roniły godności, teraz to wiem na pewno, i ja byłem
im głęboko wdzięczny. Moje ciuchy, przyjacielu, miały prawo liczyć na to i
niewątpliwie na to liczyły, że uszanuję ich normalną starość i umieranie, że
będą miały swoją trumienkę, do której normalny człowiek Fan Fanycz nie nasypie
naftaliny i gdzie bez pośpiechu bezszumne mole przerobią je na proch szczęśliwy. A ja,
jak kurwa z Kazańskiego dworca, poddałem się radom Róży i Karola i co zrobiłem ze
swoimi ciuchami? Przenicowałem je, idiota, i tak podarowałem im to, czego one nie
chciały. Ja je, bałwan, prze-ni-co-wa-łem! Ja je, durna pała, oddałem do przeróbki
krawcowi Salomonowi. Grom, przyjacielu, grzmi, błyskawice podpisują się na niebie jak
śledczy na protokole przesłuchania, i poprosiłem o wybaczenie, najpierw swoje palto,
potem mój garnitur. Słusznie – mówię – zbuntowałyście się, zasłużyłem
na wasza okrutną zemstę i każdy wyrok sercem swoim przypieczętuję. Idziemy, wypijemy
strzemiennego!. Chapnąłem sznapsu w rzygałce, rzuciło mnie w łzy, gadzinę, że
tak postąpiłem ze śmiertelna duszą ubrań swoich, które z głupoty swojej,
słuchając mądrych rad i inflacji skazałem na poniżenie zgwałconej egzystencji. –
Ludzie – mówię – panowie! – wtedy, przyjacielu, w piwiarniach mowy rąbano. – Niech
wszystko starzeje się i umiera w swoim czasie, i nawet ciało Lenina pochować trzeba, po
cholerę faszerować je jakimiś trocinami z cyrkowej areny po tresurze lwów, tygrysów i
żbików? Trociny te pachną cierpieniem zwierząt i moczem, panowie! Jak usłyszeli o
Leninie, przyjacielu, to zawyli: Heil Hitler! Heil Hitler!. Wszystko im się
popieprzyło. Siedzę. Dorzuciłem jeszcze szklaneczkę. Rękawy mojej rodzonej marynarki
łzy mi ocierają, a ja uśmiecham się, wybaczyć sobie nie mogę przenicowania
szanowanych przeze mnie ubrań. A one nieco podeschły, przytuliły się do mnie, ani
wstać, ani się odwrócić, i wtedy, przyjacielu, cała przyroda i moje życie zupełnie
się zmieniły. Po pierwsze, deszcz na ulicy przestał padać. Po drugie, do piwiarni
wszedł ten sam typ z filharmonii, tłusta świnia, który zarobił po facjacie od swojej
kochanicy, a z nim jeszcze jeden: z grzywką w ząbek czesaną, wąsiki, brązowa muszka
pod czarnym płaszczem. Heil Hitler!. To Niemcy z kuflami wstali witając tych
dwóch. A ten z wąsikami mówi do nich: Urki, portfel mam przy forsie, łopata z
kapitałem! Od Kruppa, który nas finansuje, bo chce Europę ustawić rakiem. Damy czadu!
– i wiesza płaszcz na oparciu krzesła. Na mnie nie zwraca uwagi – bo i po co? Siedzi
taka pijana biedaczyna i sznapsem się tankuje. Patrzę: urki ścisk zrobili, o mokrej
robocie szwargocą. Tego, ten tego, trzeba umoczyć, tego zamknąć, tych spalić, a tamci
niech dupsko wylizują naszej rasie panów. Nie odwracam się. Robię swój koronny zwód
a la passage lewą z przekrętem lewego barku. Odprowadzam portfel z kaszanką od Kruppa z
płaszcza tego z wąsikami w ząbek czesanego. Trzymam pod pachą. Marynareczka, mój
żywy i wierny partner, chowa i ukrywa portfelik. Dziękuję ci, kochana! – mówię – a
urki nadal gniotą swoje. Ten z wąsikami w ząbek czesany zasuwa coraz ogniściej. Zasuwa
dość ciekawie. – Przydał by się – mówi – taki zastępca od mokrej roboty jak Stalin,
ja bym za niego – mówi – niech suką zostanę, jak coś obracam, – ja bym za niego
dziesięciu Himmlerów oddał. Zapamiętajcie sobie, urki, ten człowiek daleko zajdzie.
Ale wasz furher i jemu dorobi zajęcze uszy. On sam swoich generałów powystrzela i do
kanału spuści, a swoich partaigenossen zmiksuje w obozach na gestapo. U niego Gestapo
nazywają Łubianka. Nasz człowiek przysłał stamtąd szkice i plany sowieckich
kacetów. Bolszewikom nie można odmówić genialności, ale sprawę likwidacji kalekiej
swołoczy zrobimy w stylu niemieckim… My, wodzowie, proszę panów, mamy tylko jedno
życie i przeżyć je biednie, ale uczciwie jest bardzo trudno!…, tyle usłyszałem, bo
musiałem spadać z tym portfelem. Spadłem. Garnitur i palto zachowywały się przy tym
wzorowo: zrozumienie sytuacji i oddanie – zachwycające i braterskie. Przerzuciłem
łopatę z kartoflem – trzy krzywe dolary i funty do rezerwuarka w żeńskiej toalecie.
Przeczytałem na ścianie wierszyki Walta Majakowskiego: Partia – ręka milionopalca,
zaciśnięta w jedną miażdżącą pięść. Wczoraj, towarzysze, wysrałem się tutaj,
błędy wybaczcie i cześć!. No to przerzuciłem łopatnik furhera i wracam. A na
mnie rzuca się ta tłusta świnia Goering i całuje jak wujaszka. – Danke schoein,
bratula! – mówi – w filharmonii to nam się udało! Dzięki twojej karteczce odeszła ode
mnie na zawsze obrzydliwa kochanica. Miała chore jajniki, łechtaczkę twardą jak iglica
parabellum, a charakter – szambo! Dziękuję! My, Niemcy jesteśmy narodem kochanków, a
nie Heglów i Kantorowiczów. Jeszcze raz dzięki! Wstępuj do naszej Partii! – proponuje
świnia, a ja przyuważam, że i on, i ten z wąsikami, i wszyscy pozostali mają ryje na
amen prze-ni-co-wa-ne! Przenikam na wylot przenicowanie śmierdzące w ich gadu-gadu i
manierach. – Była by – mówię pojednawczo do Goeringa – partia, a członki naród
dostarczy. Wstąpić nigdy nie jest za późno. – Niech żyje partia! – ślini się ten z
wąsikiem i też mi rękę ściska. Mówi, że ja wtedy heroicznie wyszedłem z sali
demonstrując obrzydzenie, jakie czuje niemiecka dusza do modernistyczno-marksistowskiej
zarazy w muzyce, i jeśli on, Hitler, weźmie władzę w swoje ręce, to natychmiast
mianuje mnie dyrektorem filharmonii i naczelnym komisji repertuarowej. – Bowiem – mówi –
coś mi się w tobie podoba, ale nie mogę zrozumieć co? Twarz masz – aryjską. Ty,
według mnie, astrologią się zajmujesz? – Nie – odpowiadam – jestem tylko
międzynarodowym, podróżującym z występami to tu to tam w różnych krajach urką,
znaczy się gangsterem. Wałkonić się nie mam ochoty, taką mam zasadę. – Jak to,
wałkonić? – furher nie zrozumiał. – Pracować – mówię – nie mam życzenia, – i
wyjaśniam na jego prośbę, że pipsztykam osobiście budowanie zarówno socjalizmu jak i
kapitalizmu, ponieważ to wszystko razem wzięte jest fałszywą drogą ludzkości i
samobójczym postępem technicznym, który prowadzi ku śmierci wszystkiego co żyje, do
zniszczenia powietrza, rzek, oceanów i dżungli. Ja do tego ręki nie dołożę. Ja –
mówię – zabieram nadwyżki tym, co puchną od żarcia. I zaiste dzięki temu jestem
nieszkodliwy. Marzę, żeby zostać farmerem na Antarktydzie, gdzie jak na razie nie ma
żadnych partii. – To po naszemu. To po wagnerowsku! Ale ty, Fan Fanycz człowiekiem
jesteś ograniczonym. Ty jeszcze nie dotarłeś do socjalizmu narodowego. My, faszyści,
twoją filozofię protestu indywidualnego uczynimy filozofią wszystkich Niemców,
filozofią Nowej Germanii. My odłupiemy nadwyżki żydowskiej plutokracji, ochomącimy
bolszewicką Rosję i przetrząśniemy rodzinne skrzynie zbzikowanej Europy. My,
aryjczycy, spacerkiem do bufetu, a bydło niech powałkoni. Ty w Rosji bywałeś? –
zapytuje mnie furher i stawia mi kufel. – Bywałem – mówię – nie raz. – A ichniego
furhera widziałeś, Stalina? – A widziałem – mówię – spotkałem go parę razy, w Baku
i w Tyflisie. On banki obrabiał. Dyliżanse pocztowe załatwiał, skok na nie robił z
kamratami. Niezły był z niego urka, ale zsuczył się, skurwił. Generalnym sekretarzem
został. Prowadzi się, jak śmierdziuch pod celą. Krew z chłopa pije, szlachtę
wyrzyna, popów zamęcza. Krwawą pajdą się nie brzydzi. Ale to tylko kwiatuszki.
Jagódki jeszcze przed nami. Tutaj furher zamyślił się o czymś, potem mówi: Trudno mi
będzie. Trudno. Ale ja jestem przyzwyczajony postępować po wagnerowsku, po
nietscheańsku, a nie po bachowsku. Ja twojemu Stalinowi napsuję nerwulce! – Dawaj, to ja
ci z ręki powróżę – mówię do furhera, bo poczułem w nim coś złowieszczo
śmierdzącego. Podaje mi swoją rękę dłonią do góry. – O, ta linia – wróżę –
świadczy o tym, że w dzieciństwie gówno żarłeś. Ale ta sama linia – mówię – jest
linią wielkości i powodzenia. Narozrabiasz ty w historii, aż drwa polecą, to ci
sądzone. – Tak jest, właśnie tak – ucieszył się furher – ale uważaj, o tym kale to
nie gadaj. Ja go nigdy nie jadłem. Jam jest wielkim artystą, Fanie Fanyczu! Wielkim
artystą! Nie jadłem. – Po prostu nie pamiętasz – powiedziałem. Takie coś zdarza się
we wczesnym dzieciństwie i zapowiada wybrańca i wybitną osobowość. A ta oto linia
mówi, że twoim ulubionym kolorem jest brązowy. A nawiasem mówiąc – zapytuję – czy to
przypadkiem nie ty palcem narysowałeś swastykę w sraczu Reichstagu? – Jesteś wielkim
magiem – powiedział furher i zbladł. – Ja ją narysuję, i to nie gównem, ale krwią! W
Luwrze, w pałacu Buckingham, na Kremlu i w Białym Domu. Wszystko zgniło! Wszystko
prześmiardło humanizmem! Fe! Spalę ten świński chlew świata! – A może – mówię –
lepiej byś się pouczył rysować? Teraz, przy inflacji, można brać lekcje za kawałek
chleba u samego Van Gogha. – Jam jest powołany dawać lekcje, a nie brać! – ryknął na
mnie Hitler i ja, przyjacielu, gorzko zamyśliłem się: iluż w tym stuleciu zwaliło
się na nasze biedne głowy śmierdzących, zbzikowanych,