Prolegomena do filozofii naturalnej 31

Leon Zawadzki
Prolegomena do filozofii naturalnej 31
śmietnik
26.04.2008

Rebe, podczas przeprowadzki mój umysł znalazł jedyne sensowne przejście z bytowania złożonego do bytu prostego. Weź, proszę, pod rozwagę, że z woli sprzedajnych urzędników magistratu oraz wilczych tropów bandyckiego kapitalizmu, lub, jeśli wolisz, na skutek prichwatyzacji zwanej, nie wiedzieć czemu, prywatyzacją, znaleźliśmy się w sytuacji przymusowej. Już sam przymus jest znakomitym środkiem wychowawczym, o czym wiedzieli tacy giganci pedagogiki stosowanej jak Troquemada, Ludwik XIV, Stalin, Hitler, a ostatnio Fidel Castro, który w końcu stworzył komunizm rewolucyjny w jednym, oddzielnie od reszty świata istniejącym państwie (czy pamiętasz, Rebe, pytanie do Radio Erywań: – Czy można stworzyć komunizm w jednej, oddzielnie wziętej Gruzji? – Odpowiadamy: wiadomo, że nie bardzo kochamy Gruzinów, ale aż tak źle im nie życzymy. Gruzja to stanowczo za mały kraj na tak wielkie nieszczęście).
Znajdując się w sytuacji przymusowej rozparcelowaliśmy dobytek na  nasze nowe mieszkanko w BB, miłe i schludne, z dobrymi konotacjami esotericus operandi i odblaskami Latarni Magicznej Wielkiego Operatora czwartej gildii hufców niebiańskich. Ale mieszkanko owo jest niewielkie. Demontując swoją bibliotekę uprzytomniłem sobie, że moja maniakalna miłość do Mani Bibliofilskiej, która datuje się od mniej więcej 10. roku życia, trwa już 60 lat i ani myśli się skończyć. Co więcej, Anioł Komutator powiadomił mnie ongiś, że mam objąć posadę Archiwariusa Ksiąg Wieczystych Galaktyki, ale ani jednym impulsem nie wspomniał o pensji i dodatkach służbowych.
Kontemplując ogrom prywatnej biblioteki obliczyłem otóż, że w ciągu tych dwóch obiegów Saturna wydałem na zakup, chronienie, konserwację, przewożenie, pożytkowanie i inne sposoby mego szalonego postępowania, skromnie licząc, 320 tys złotych polskich w cenach 2008 roku. Za tę kwotę, dzisiaj mógłbym podróżować po świecie. Mógłbym kupić mieszkanie córce Ani i potem, w Tajlandii albo na jakim innym Bali, wynająć na ostatnie lata co najmniej dwie żony, które bez łaski sprowadziłyby mnie do grobu swoimi staraniami o przedłużanie mi życia, co niewątpliwie byłoby w ich interesie większym dobrem niż skazywanie staruszka na śmierć przez zagłaskanie. Tak oto, za te same pieniądze, które wydałem na niepotrzebne liternictwo mądrości, zrobiłbym dobrze sobie i co najmniej trzem, czterem osobom z najbliższej kohorty demonolaków kształconych. Ale, jak Ci, Rebe, wiadomo, głupich nie sieją, sami się rodzą, co nie byłoby tak straszne, gdyby nie to, że się ponadto rozmnażają.
Prawdę mówiąc, Rebe, chciałem Ci opowiedzieć o wczorajszym pouczeniu, jakie otrzymałem od Mistrza Mądrości. A było to już na nowym osiedlu, gdzie skwery, ogródki i piaskownice dla dzieci prezentują się schludnie w obszernym prostokącie między budynkami zarówno mieszkalnymi jak i fabrycznymi. Rad jestem, Rebe, że powróciłem do dzielnicy proletariackiej, w której, co prawda, szarogęsi się nowoczesna, wirtualnie spłodzona, inteligencja robotnicza i chłopska, ale w sklepie spożywczym, gdzie śmierdzi myszami, pracują dwie wyprasowane piękności w obcisłych blezerkach i z trwałą ondulacją na głowach, których nigdy nie widziała żadna biblioteka na świecie.
Otóż, imaginuj sobie Rebe, wyszedłem na te podwórza, aby wyrzuć kolejną porcję śmieci czyli papiery, foliały, opakowania, a w tym celu, jak Ci wiadomo, należy udać się do śmietnika. Ten zaś, na tym osiedlu jest okazały, zadaszony, obudowany, ma wiele kontenerów równo poustawianych, zamykany jest na zamek błyszczący, spółdzielczy. Wszedłem do tego Salonu Nieczystości, targając pudła, skrzynki i kosze, a tam wysoki postawny starzec, w niewątpliwie złachmanionym garniturze, gmerał długim, zakrzywionym szpikulcem w kontenerach. Powiedziałem, jak przystoi w podobnych okolicznościach witam!, i zabrałem się do wrzucania moich, Rebe, śmieci do kontenera. Usłyszałem: – dzień dobry Panu! i zobaczyłem miłą twarz starszego clocharda, który przywitał się ze mną, a ja nie omieszkałem zapytać: – czegóż to, Szanowny Pan, tak skrzętnie poszukuje? Rozgadał się, opowiadając o swoich peregrynacjach śmietnikowych i przygodach poszukiwacza skarbów. Usłyszałem tyle zajmujących historii, że zapomniałem o czynionych przeze mnie porządkach, o moich śmieciach, o całym tym śmietniku mojej pamięci, i zacząłem się rozglądać za jakimś krzesłem, aby usiąść i słuchać, słuchać, Rebe, o tak! W tym momencie bowiem zrozumiałem, że cała moja biblioteka niewiele zwiera wieści bardziej pouczających dla Wędrowca tej Ziemi, niż opowieści clocharda ze śmietnika przy ul. – bądź co bądź – Łukasiewicza, tego od pierwszej na świecie Lampy naftowej.
A ileż pożytku z tej sytuacji! Miałem nieodparte wrażenie, że to sam On, tak, On sam w Jednej Niepowtarzalnie Jedynej Osobie, przybył i mówi do mnie, mniej więcej tak: – Zobacz, mój Synu, usłysz, moje dziecko! Bez tych drukarni, okładek, ilustracji, księgarni, dystrybucji, pieniędzy, za czysty frajer i trochę życzliwości dowiadujesz się o tym, co w życiu naprawdę jest potrzebne. I to gdzie, gdzie!? Mój nieszczęsny bibliofilu, sieroto ty moja holocaustyczna, Żydzie ty mój zatracony, czy nie widzisz, że jesteś w śmietniku, na śmietniku, przy śmietniku?! To obszerne, proste, woniejące zabudowanie, ta wiata, w której dostojny Starzec grzebie w szeregowo poustawianych kontenerach, przecież ono nie może się równać z przestrzenią oświetlonej księgarni, z halami empików, nawet ze starym antykwariatem na Wilczej w Warszawie. – To na jaką cholerę, drogi Ojcze, wydałem przez dwa obiegi Saturna tyle szmalu na książki, i co ja z tego mam? – zapytałem, gdy clochard szykował się do następnej opowieści. – No, coś z tego miałeś – powiedział Tata Niebieski – chociażby sposoby na zarabianie, ale nadszedł czas, abyś wybrał Przestrzeń i nie zagracał jej przedmiotami. Wybierz Przestrzeń – poradził mi stanowczo – łatwiej się odnajdziesz.
I w tym momencie, nie dając dojść ponownie do słowa memu nowemu Nauczycielowi, do śmietnika weszła sprzedawczyni ze spożywczego, niosąc poskładane kartony. Miała na sobie przyciasną bluzeczkę w ciapki na jędrnym biuściku, obcisłe spodnie podkreślające gibką agresywność jej krocza, ale ukoronowaniem sygnalizacji płciowej były włosy, wokół głowiny upięte w pasemka różnokolorowe, jakby wyskoczyła z afrykańskiej chaty, by nadziać się na prącie jakiegoś miejscowego mwbumbasa, co ma fajnego dzidasa.
Zobaczyła nas, dwóch Starców w Śmietniku, cofnęła się, wystraszona. Tak, tutaj niewątpliwie coś się zadziało. Tych dwóch starych capów zdolnych jest do wszystkiego! To nie tylko dwaj śmietnikowi szperacze. To jakieś świry, oszołomy, dziadygi wędrujące nie wiadomo gdzie i wiadomo po co. A kto wie do czego są zdolni?! Zamkną nagle drzwi – obejrzała się na drzwi do śmietnika – i zgwałcą? Nie, gdzie tam, chyba im nie stanie? Ale zabić mogą, kto ich tam wie? Wrzucą do kontenera, przysypią śmieciami, i bądź zdrowa, na wieki wieków. – A dzieci się tak fajnie bawią – powiedziałem głośno, aby rozluźnić atmosferę i uprzytomnić dziewczęciu, że tuż za jej plecami jest ten jej świat, pełen słońca nad piaskownicą. Odetchnęła głęboko i ostrożnie postawiła swoje pudła.
I spojrzała znowu, tym razem ze złością, z pogardą, że dała się nabrać (przez kogo?!), że dała się wystraszyć (po co?). Zakręciła biodrami, mignęła piersiami, błysnęła w słońcu kolczykami pod kolorową kapustą włosów i rozpłynęła w poświacie wiosennego poranka.
– Pan pozwoli – powiedziałem do Starca Clocharda – mam na imię Leon. Jak co znajdę w swoim domu, to Panu tutaj przyniosę i postawię, w pudle, o tam, za rogiem.
Kiwnął głową, coś wymamrotał. Nie przedstawił się.
A ja wiem Kim On Jest, wiem. Boże, ile ja w życiu przeczytałem książek! – No widzisz – powiedział Bóg, – no sam widzisz…

www.logonia.org