Hierarchia i charakterystyka wielkich badaczów. – Galileusz i Newton. – Poprzednicy i pierwszeństwo. – Wiedza i religja. – Dziedziczność gienjuszu. – Dynastja uczonych. – Aleksander Humboldt i Goethe. – Lionardo da Vinci i Helmholtz. – Robert Mayer i Dühring. – Gauss i Riemann. – Maksymilian Planck. – Maxwell i Faraday.
Postanowiłem zagadnąć Einsteina o szereg sławnych mężów jakkolwiek nie szło mi o same fakta z życia i dzieł, to bowiem dałoby się zaczerpnąć skądinąd, a przytem dziedzina ta we wielu szczegółach nie była mi całkiem nieznana. Ale posłyszeć jak jedna wielkość mierzy się z drugą, to jest szczególnie ponętne, widzi się wtedy niejedną osobistość na odmiennym stopniu hierarchji i perspektywy i dochodzi się do sprostowania swego własnego poglądu na jej stanowisko.
W tym celu właśnie ułożyłem sobie listę obejmującą dziedzinę fizyki i nieco poza jej obrębem pewną liczbę świetnych imion. Niby spis, który mógł się zamienić w katalog uczestników valhalli. I bardzo mi się ta myśl podobała, że z Einsteinem przewędrujemy przez ten ogród sławy, przystawać będziemy przed postumentami, na których stoją biusty tych wielkich, którzy mimo swej liczby, zawsze pozostaną garstką o wiele za małą w stosunku do tych o wiele za licznych, którzy niby masowy fabrykat natury zaludniają ziemię. Gdy się zrazu poczyna spisywać taką listę, wnet się spostrzega, że ta walhalla nie ma końca. I przychodzi na myśl gmach sławy z północnych podań, mitologiczna walhalla, której sala tak wysoko się wzniosła, że nie można było dojrzeć sklepienia a tak szeroko, że przy wejściu stało do wyboru 540 podwoi.W istocie jednak nasza wędrówka nie przybrała nawet w przybliżeniu takich rozmiarów. A poszło to stąd głównie, że rozpoczęliśmy od Newtona. Mimo iż bardzo jest rzeczą ponętną słyszeć rozmowę Einsteina o Newtonie, występuje tu na jaw jedna strona ujemna; oto trudno jest oderwać się od jego biustu w głównym portalu; i często się doń wraca mimo, że się już jest pewnym, iż nowe nieprzejrzane
drogi stoją do wolnego wyboru.
Rzeczywistość nastręczała też, mówiąc obrazowo, znaczne przeciwieństwo do owych legendarnych skal wielkości. W pracowni Einsteina spotyka gość nie biusty lecz portrety i wizerunki i byłoby rzeczą nadto śmiałą o tym małym zbiorze portretów mówić jakby o muzeum. Nie, zbiór ten nie jest niem na pewno, bo numery jego katalogu sięgają od jednego do trzech. Ale tu działają one jak prawdziwa trójca pod wpływem wzroku Einsteina, który z uwielbieniem patrzy na nie z rozjaśnionemi oczyma. Jemu mają oni do powiedzenia nieskończenie wiele, ów Faraday, ów Maxwell z piękną brodą a między nimi Newton w długiej peruce na wybornym angielskim sztychu, na którym symboliczne insygnia otaczają wspaniałą głowę.
* * *
Według Schopenhauera miara czci, do której ktoś wznieść się zdoła, jest zarazem miarą jego własnej wartości duchowej. Powiedz mi jak silnie potrafisz uwielbiać a powiem ci, kto ty jesteś. Co do Einsteina to nie potrzeba tej właściwości szczególnie podkreślać, gdyż i bez tego mamy dość danych do określenia jego istotnej wartości. Lecz umyślnie przytaczam ją z naciskiem, chcąc wskazać na różnicę między rewolucyjnym badaczem a rewolucyjnemi burzami w innych dziedzinach. Oto choćby w dziedzinie dzisiejszej sztuki u nowatorów-przewrotowców rzadko można spotkać wrodzony dar uszanowania. Oni nie znają innego hasła propagandy, jak namiętne odrzucenie tego, co było, ich spojrzenie poza siebie jest samą wzgardą, ich wiarą jest uwielbienie najświeższej mody, małego kółka teraźniejszości zatoczonego dokoła ich “ja”. Widnokrąg badacza odznacza się innym promieniem. On zapewnia sam sobie przyszłość, jeśli utrzymuje w sobie żywą wdzięczność dla przeszłości. Wśród nich niema zapewne żadnego, któryby był pozbawiony tej cechy. Ale chciałbym podnieść z naciskiem, że ze wszystkich znanych mi osobiście uczonych Einstein uwielbia najgoręcej. Owłada nim jakby marzycielskie natchnienie, gdy mówi o wielkich ludziach, o tych, którzy w jego oczach uchodzą za wielkich. Zapewne, jego walhalla nie jest walhallą konwersacyjnego leksykonu i niejeden, który dla wielu z nas błyszczy jeszcze światłem Syrjusza, dla niego przygasł już poniżej szóstej wielkości. Ale mimoto jest u niego niebo nauki gęsto nasiane a uwielbienie wynikające z rozumu weszło w jego krew i stało się kultem serca.
Wystarczy wspomnieć o Newtonie. A nawet to niepotrzebne, gdyż ten jest zawsze w pobliżu i jeśli przypadkiem zacznę od Kartezjusza lub Pascala, to wkrótce znów wylądujemy przy Newtonie. Andra moi ennepe. Raz zaczęliśmy o Laplac’ie: zdawało się, że przedmiotem wyłuszczeń będzie jego “Traité de la mécanique céleste”. Wtem Einstein wstał, stanął przed swą galerją i posuwając w zamyśleniu ręką po włosach, prawił:
Za największych twórców uważam Galileusza i Newtona, których do pewnego stopnia należy brać za jedność. A w tej jedności Newton gra rolę wykończyciela najwspanialszego tworu ducha w zakresie naszej wiedzy. Ci dwaj pierwsi stworzyli mechanikę ugruntowaną na kilku zasadach, jako ogólną teorję ruchów, których zbiorowisko przedstawia zjawiska wszechświata.”“Czy można powiedzieć – przerwałem – że Galileuszowa zasada bezwładności jest zasadą doświadczalną? Pytam dlatego, że cała fizyka uchodzi za wiedzę doświadczalną a nie zbudowaną na spekulacji. Można by więc dojść do mniemania, że zasada elementarna, jak ta właśnie o ruchu prostolinjowym, da się wyprowadzić z elementarnego doświadczenia. Jeśli jednak tak jest, dlaczegoż fizyka tak długo czekała na rzecz tak prostą? Wszakże doświadczenie było zawsze i przedtem, więc też j
uż przy pierwszych poszukiwaniach, streszczających się w słowach: dlaczego i ponieważ, powinna się była pojawić zasada bezwładności?”
“Wcale nie! – odparł Einstein. Poznanie prawdy o ruchu prostolinjowym ciała pozostawionego całkowicie sobie nie wynika wcale z doświadczenia. Przeciwnie! Wszakże koło uchodziło za najprostszą linję ruchu i poprzednicy wielokroć nadawali mu to znaczenie n.p. Arystoteles. Trzeba było niesłychanej zdolności abstrakcyjnej olbrzyma duchowego, aby ruch prostolinjowy uznać za formę zasadniczą ruchu.”
Dodać warto, że przed a nawet po Galileuszu jeszcze nietylko koło ale także inne linje krzywe były uważane przez myślicieli i pseudomyślicieli jako dane przez naturę i pierwotne; i że oni porywali się na podstawie swoich krzywolinjowych poglądów do objaśniania zjawisk wszechświata, które dopiero mogą się stać zrozumiałe po przyswojeniu sobie abstrakcji Galileusza. Zapytałem, czy już w Galileuszowych prawach spadania zawarta była implicite nauka grawitacji? Einstein zaprzeczył: Grawitacja całkowicie jest dziełem Newtona jako niesłychany wytwór ducha, którego potęga nie zmniejszy się, jeśli nawet zechcemy uznać pewnych poprzedników. Tu wymienił Roberta Hook’a, którego między innymi Schopenhauer wygrywa przeciw Newtonowi; całkiem niesłusznie z małostkowej antypatji, tkwiącej w niematematycznym sposobie myślenia u Schopenhauera. Bezmiaru różnicy leżącego między zaczątkami grawitacji u Hook’a a monumentalną budowlą Newtona nie zdołał zupełnie ocenić.
* Schopenhauer wojuje (w drugim tomie Parerga) dwoma argumentami, by podać w podejrzenie Newtona. Najpierw powołuje się na dwa dzieła źródłowe, których nie rozumiał, powtóre na swe własna studjum psychologiczne. Zapomocą środków psychologicznych, a więc narzędzi, których zastosowanie tutaj ma tyle sensu, co rachunek całkowy w psychologii etycznej, dochodzi do wniosku, że pierwszeństwo odkrycia należy się innemu; biednemu Hook’owi poszczęściło się tak jak Kolumbowi: tam nazwa “Ameryka”, tu “Newtonowska zasada grawitacji!”
Przytem Schopenhauer zupełnie zapomniał, że sam o kilka stronic wcześniej trąbił rozgłośnie o niespożytej sławie Newtona słowami: “Aby ocenić doniosłość zasady grawitacji, wykończonej bądź co bądź przez Newtona i wyniesionej na ten stopień pewności w całym jej ogromie, trzeba sobie przypomnieć, w jakim kłopocie co do początku ruchów ciał niebieskich znajdowali się uczeni od tysięcy lat.” Oto głos prawdy! Wielkość Newtona da się ocenić jeśli zastosujemy miarę tysiącleci.Podczas gdy Schopenhauer posługiwał się psychologią i zasadami swego światopoglądu, próbował Hegel, na tem polu bardziej jeszcze niefortunny jego antagonista, zapomocą rzekomo czystego poglądu linji krzywej wykazać zbędność Newtona wraz z Keplerem. W wywodzie, pełnym wprost komicznej scholastyki słownej, dowodzi konieczności elipsy, która musi przedstawiać zasadniczą formę ruchu planet bez najmniejszej potrzeby stosowania praw Newtona, twierdzeń Keplera i ich matematycznych związków. W istocie udaje się Heglowi nawałą słów, pozbawionych w stopniu zadziwiającym sensu, sparafrazować drugie prawo Keplera na swój sposób. Czyta się to dziś jak ustęp jednodniówki karnawałowej, zredagowanej przez uczonych w podchmielonym stanie dla zażartowania z samych siebie.
Ale nawet te ekstrawagancje przyczyniają się do oświetlania Newtona, którego genjalność właśnie najpiękniej uwydatnia się wtedy, gdy trzeba wyjaśnić jakieś zjawisko ruchu kosmicznego w sposób najprostszy niemal bez założeń. Tu niema poprzedników, nawet biorąc w rachubę jego własne prawo grawitacji. Istotnie objawił Newton w sposób wprost tryumfalny prawdę, że drugie prawo Keplera rozumie się właściwie samo przez się. Rozważane odrębnie przedstawia to prawo znaczną trudność w zrozumieniu, gdy pierwszy raz o niem się słyszy. Każda planeta porusza się po elipsie, dobrze, na to zgoda. Ale nieświadomemu nasuwa się zaraz wniosek: w równych czasach planeta opisuje zapewne równe łuki. Nie, odpowiada Kepler, wcale nie tak; łuki nie są równe. Połączmy jednak jeden punkt eliptycznego toru linją prostą z pewnym punktem wewnątrz – nazwiemy ją radius vector, promień wodzący – to otrzymamy następujące twierdzenie: nie łuki, ale pola (sektory) opisane w równych czasach przez promień wodzący są równe.Dlaczego? Tego a priori nie można odgadnąć. Można jednak tak rozumować: ponieważ tu rządzi przyciąganie słońca, to zjawisko będzie zależne od Newtonowskiej grawitacji i w szczególności od odwrotnej wartości kwadratu oddalenia. Następnie możnaby tak wnioskować: gdyby we wszechświecie rządziło inne prawo grawitacji, zapewne i to prawo Keplera przybrałoby inną formę.
I tu właśnie występuje fakt zadziwiający swą prostotą. Oto Newton stwierdza: “Jakiekolwiek będzie prawo działania siły centralnej, nadającej przyspieszenie swobodnemu ciału, zawsze promień wodzący w równych odstępach czasu opisze równe pola”.
Niema tu żadnych więcej założeń jak tylko bezwładność (lex inertiae) i nieco szkolnej matematyki, a mianowicie twierdzenie elementarne, że trójkąty o równych podstawach i wysokościach mają równe powierzchnie. Zapewne sposób, w jaki ta zasada trójkątów wynika z prostego rysunku Newtona, budzi zdumienie, odczuwamy tu prawdziwe rozwiązanie kosmicznego problemu w kilku przejrzystych kreskach, odbieramy z nich wrażenie doniosłego przeżycia.
Teorem ten wraz z dowodem znajdujemy w głównem dziele Newtona: Philosophiae naturalis principia mathematica. Filozofja i matematyka wzajemnie przenikając się, niemal identycznie dostarczyły mu naturalnych zasad poznania.*
Bardzo cenna objaśnienie dał mi Einstein do słynnego powiedzenia Newtona: “Hypotheses non fingio”. Przecież Newton – było moje zdanie musiał zdawać sobie sprawę, że niepodobna zbudować umiejętności całkowicie wolnej od hipotezy. Przecież nawet geometrja osiągnęła punkt krytyczny, w którym Gauss i Riemann wykazali i odkryli jej hypotetyczne podstawy.
Na to odpowiedział Einstein: “Niech pan położy akcent na właściwej części zdania, a odsłoni się panu jego myśl prawdziwa! Akcent nie spoczywa na pierwszym słowie a na ostatnim. Newton nie chciał twierdzić, że wolnym jest od hipotez, a raczej od posądzania, że zmyśla je ponad ścisłą konieczność. Newton chciał więc powiedzieć: W analizie przyczyn nie o idę dalej, niż to jest bezwarunkowo konieczne.”
“Czy też za czasów Newtona – pozwoliłem sobie zauważyć – podejrzenie przeciw słowu :”hypoteza” naogół nie ciążyło na uczonych bardziej, niż dzisiaj? W takim razie stanowcza obrona Newtona byłaby jeszcze w wyższym stopniu zrozumiałą. Albo może on wierzył, że jego prawo obejmujące wszechświat jest jedynem możliwem w przyrodzie?
Tu znowu podniósł Einstein uniwersalność umysłu Newtona, który był bez wątpienia świadomym zakresu ważności swego prawa. Ono sięga tak daleko, jak każde doświadczenie i każda obserwacja, nie jest jednak dane a priori tak samo, jak Galileusza lex inertiae. Jest jednak rzeczą możliwą, że poza dostępną nam dziedziną doświadczenia istnieje uniwersum niezbadane, o innem prawie zasadniczem, które również nie jest sprzecznem z postulatem dostatecznej przyczyny.
Antyteza: prostota – zawiłość sprowadziła rozmowę nieco na manowiec z okazji zacytowanego przezemnie przykładu, który tu chcę podać, chociaż w tym związku mógłby się wydać na niewłaściwem miejscu.
Podobnie jak dla przyciągania powinnoby także – jakby można sądzić – dla oporu istnieć ogólne prawo. I jeśli dla siły przyciągającej obowiązuje prawo odwrotnej proporcjonalności do kwadratu oddalenia, sądziłem, że byłaby to piękna analogia, gdyby dla oporu istniało podobne prawo o prostej proporcjonalności. W istocie byli fizycy, którzy coś podobnego głosili, sam słyszałem z katedry: działanie oporu ośrodka, naprzykład powietrza przeciw lecącemu pociskowi, wzrasta proporcjonalnie do kwadratu chwilowej prędkości.
To zdanie jest fałszywe. Gdyby było słuszne i stwierdzone eksperymentem, prawdopodobnie widzielibyśmy w niem jedynie możliwą i bezpośrednio oczywistą formę prawa oporu. A przynajmniej nie możnaby znaleźć logicznej podstawy z tym sądem sprzecznej.
Tu jednak wedle określenia Einsteina występuje “nieczysty związek”, to znaczy, że nie możemy ustalić ścisłego związku między prędkością lecącego ciała a oporem powietrza.
Owo – zresztą błędne – przypuszczenie poczynało sobie zupełnie logicznie i zdawało się spoczywać na dobrej podstawie fizykalnej. Gdyż – jak mówiono – przy podwójnej szybkości musi wystąpić czterokrotny opór. Eksperyment jednak zaprzeczył temu bezwzględnie. Nie można tu mówić nawet o prawie przybliżonem, co najwyżej przy całkiem małych prędkościach. Przy większych zamiast kwadratowych występują związki kubiczne i jeszcze zawilsze. Fotografja lecących pocisków pokazała, że opór pocisku w locie powstaje przez silną falę czołową, przez tarcie o ciało a nadto zależy od wirów poza pociskiem a więc zależny jest od czynników współdziałających, z których każdy z osobna podlega innym prawom i wogóle nie dadzą się razem sprowadzić do wspólnej formuły. W tem zjawisku zatem występuje wielka zawiłość, trudność prawie nie do pokonania dla analizy. Do jej określenia niech posłuży piękna uwaga:
W rozmowie z Laplac’em, wyraził się Fresnel, że natura nic sobie nie robi z analitycznych trudności. Nic niema prostszego jak prawo Newtona przy całej zawiłości ruchów planet. “Przyroda drwi sobie – mówił Fresnel – z naszych analitycznych trudności, stosując jedynie proste środki a przez ich skojarzenie tworzy zamęt niemal nie do rozwiązania. W nim jest ukryta prostota a my musimy ją dopiero odkrywać!” Tylko że ta prostota po odkryciu wcale nie wyraża się w prostych wzorach; co więcej ostateczna osiągalna prostota zawsze jeszcze wskazuje na pewne hypotetyczne założenia.
“Hypotheses non fingo!” To słowo Newtona ostoi się, jeśli przyjmiemy interpretację Einsteina: “On chciał w analizie przyczyn pójść nie dalej, niśli to jest bezwarunkowo konieczne.” Zależało mi na tem, ażeby pójść śladem tych uwag Einsteina dalej i zauważyłem, że to zdanie istotnie wiele powag nauki fałszywie akcentuje a stąd błędnie tłumaczy. Nawet Mill i wielki uczony w swym fachu William Whewell popadli w to nieporozumienie.
Natomiast jednemu z nowszych należy przyklasnąć: Profesor Vaihinger a Halle miał słuch dość subtelny, że wyczuł właściwy akcent; obecnie zaś po zupełnem wyjaśnieniu Einsteina nie może być wątpliwości co do prawdziwego znaczenia tych słów.
Nastręczała się sposobność w związku z tem potrącić o pojęcie “prawa natury”; Einstein, powołując się na słowa Macha, zauważył, że nie jest jeszcze sprawą rozstrzygniętą, ile właściwie odczytujemy z natury, ale ze wszystkiego razem wynika przynajmniej, że każde prawo oznacza ograniczenie; w prawie społecznem, cywilnem i karnem ograniczenie woli, zakresu działania, w prawie natury ograniczenie, które przypisujemy naszym oczekiwaniom przy przeprowadzeniu doświadczenia. W każdym razie pojęcie jest elastyczne, bo pytanie: co to jest przepis? kto przepisuje? nie milknie.
Kant umieścił na czele człowieka, jako tego, który przepisuje prawa naturze. Baco z Werulamu wskazywał na dwuznaczne stanowisko słowami: Natura non vincitur nisi parendo, człowiek ujarzmia naturę przez to, że jest jej posłuszny, mianowicie tkwiącym w niej normom. Prawa są więc poza nami, my mamy je tylko znajdować. Ale gdy człowiek je znalazł, może odwrotnie użyć ich do ujarzmienia natury. Człowiek staje się dyktatorem, dyktuje naturze prawa, wedle których natura może ujarzmić człowieka. Tak czy owak, jest to błędne koło, z któergo niema wyjścia. Prawo jest wytworem ducha i oto sprawdza się zdanie Mefista: Ostatecznie jesteśmy zależni od tworów, któreśmy sami spłodzili!W duszy Newtona musiało jednak posłuszeństwo i wola posłuszeństwa rządzić jako naczelna władza, wszakże on uchodził za pobożnego i silnego we wierze? Einstein potwierdził to i uogólnił podniosłym tonem: “Żadnemu głębokiemu badaczowi nie jest obcy pewien rodzaj uczucia religijnego; bo nie może sobie wyobrazić, iżby niezmiernie subtelne związki, które odkrywa, po raz pierwszy właśnie w jego zjawiły się myśli. B
adacz czuje się wobec tego, co jeszcze niepoznane, jak dziecko, które usiłuje pojąć niezrozumiałe dla niego postępowanie dorosłych.”
W tem oświadczeniu tkwiło osobiste wyznanie. Bo mówił o duchowo-dziecięcej potrzebie wszystkich i właśnie subtelność myśli badacza wymienił jako motyw religijny. Nie wszyscy jednak przyznawali to samo, owszem o przekonaniach niektórych wiemy coś wręcz przeciwnego. Trzymajmy się jednak faktu, że książęta w państwie nauki: Newton, Kartezjusz, Gauss, Helmholtz, byli pobożni, jakkolwiek różne u nich były odcienie tej wiary. I nie zapominajmy, że najostrzejszy antagonista tego sposobu myślenia, twórca “Ecrasez l’infame”, skończył wybudowaniem świątyni z napisem: Deo erexit Voltaire.Najsilniej władał pozytywizm Newtonem, którego religijność przenikała wprost do jego badań. On sam wyraził to pięknem słowem: Ograniczona wiedza odwodzi od Boga; wyższa miara wiedzy napowrót nas prowadzi do Boga. Wszakże on uważał, że poznany przezeń mechanizm wszechświata nie jest jeszcze na gruncie pr
aw matematyczno-fizykalnych dostatecznie ustalony tak, że uważał za potrzebną od czasu do czasu dla utrzymania go w biegu interwencję Stwórcy, concursum Dei. Aż w końcu z drogi naiwnej wiary wpadł całkowicie w teologję i pisał namaszczeniem zaprawione rozprawy o rzeczach apokaliptycznych. Pobożność Kartezjusza znowu, w zasadzie rzetelna, miała podejrzane wyrostki. Nie można się obronić myśli, że jego zapewnieniom towarzyszył czasem mrugający okiem uśmiech augura. On wiedział co to kompromisy i dał temu wyraz, w którym wedle surowej oceny F. A. Langes’a kryło się “tchórzostwo przed Kościołem”.
Voltair, apostoł Newtonowskiej filozofji przyrody, podejrzewał prawowierność Kartezjusza tak dalece, że twierdził, iż właśnie Kartezjanizm skłonił wielu do odrzucenia pojęcia Boga.
Ponieważ Einstein z wielkim nasileniem wskazał na dziecięcą naiwność tego zasadniczego uczucia, przytoczyłem powiedzenie Newtona, które – jak sądziłem – było stosownem potwierdzeniem: “W nauce wszyscy podobni jesteśmy do dzieci, które na brzegu poznania zbierają kamyki, podczas gdy ogromny ocean nieznanego rozciąga się przed naszemi oczyma. Jest rzeczą najpewniejszą, że jesteśmy dopiero u samych początków poznania w zakresie cudów naszego świata!”
Czyż właśnie i to porównanie Newtona nie jest nastrojone na ton religijny? Wolno nam tak sądzić, odrzekł Einstein, choć uważam za prawdopodobniejsze, że Newton temi słowami określił stanowisko czystego badacza przyrody. Niewątpliwie chciał tu wyrazić ciasne i skończone granice tego, co osiągalne, w stosunku do nieskończoności dziedziny badań.
* * *
Przez jakieś niespodziane określenia rozmowa nasza doznała w tem miejscu zboczenia, o którem nie zamilczę, gdyż było ono powodem godnego uwagi wypowiedzenia się Einsteina o istocie genjuszu. Mówiliśmy mianowicie o “dziedziczności talentu naukowego” i stosunkowo rzadkim jej zjawisku. Zdaje się, że tylko raz jedyny pojawiła się prawdziwa dynastja wielkości w osobach dizesięciu Bernoulli’ch, którzy pochodzą z rodu matematyków i rzeczywiści dokonali dzieł znacznych, częścią nadzwyczajnych.
Dlaczego ten fakt pojawia się jako wyjątek bez analogji. Przy innych bowiem przykładach nie wykroczymy poza liczbę trzech najwyżej czterech, należących do jednego rodowego imienia, nawet gdy weźmiemy razem naukę i sztukę: dwaj Plinjusze, dwaj Galileusze, dwaj Hersze, dwaj Humboldtowie, dwaj Lippi, dwaj Dumas, kilku Bachów, Pisanów, Robbitów, Holbeinów – wykaz pozostanie bardzo skromny, nawet jeśli zestawi się tylko podobieństwo nazwisk, o jakiejś określonej dynastji oprócz dziesięciu Bernoulli’ch nigdzie i nigdy nie może być mowy. Miałbym więc – mojem zdaniem – powód do wniosku, że dziedziczność talentu jest naturze nieznana i że jest tylko dziełem przypadku to, co pojawia się nam jako promieniowanie talentu w obrębie jednej rodziny.Einstein jednak wyraził stanowczy sprzeciw: “Niewątpliwie dziedziczność talentu zachodzi w bardzo wielu przypadkach, gdzie jej nie dostrzegamy; gdyż gienjusz i objawienie się gienjuszu nie koniecznie schodzą się razem. Między gienjuszem objawiającym się w gienjalnem dziele a gienjuszem utajonym zachodzą tylko małe różnice. Utajonemu gienjuszowi brakło tylko może w pewnej chwili pobudki, aby wystąpił w całej świetności; albo zabrakło mu do objawienia zdolności szczególnej i rzadkiej w rozwoju nauk sytuacji. Pozostaje więc w ukryciu, podczas gdy przy nieznacznie odmiennym przebiegu zdarzeń mógłby był wystąpić w całej wielkości.
Mimochodem też chciałbym zauważyć: ponieważ pan wymieniłeś przed chwilą obu Humboldtów, to byłbym skłonny przynajmniej Aleksandra Humboldta nie zaliczać do gienjuszów. Po kilkakroć mnie to uderzyło, że pan to imię ze szczególną czcią wspomina.”
“A mnie również to uderzyło, że pan, panie profesorze, łagodnie się przy tem wzdrygałeś. Z tego powodu obudziły się we mnie już pewne wątpliwości. Jednak trudną jest rzeczą wyrzec się klasyfikacji wielkości, która weszła od lat dziesiątków nieomal w krew naszą. W mej młodości mówiono “Humboldt” tak, jak się mówi “Cezar”, “Michał Anioł”, chcąc tym sposobem właśnie określić niedościgniony szczyt. Dla mnie swego czasu był Kosmos Humboldta przyrodniczą bibją a takie wspomnienia pozostawiają długo ślady.”
“Rzecz jasna – odparł Einstein. Lecz trzeba zdać sobie sprawę, że Humboldt dla nas dzisiejszych nieomal nie wchodzi w rachubę, jeśli szukać będziemy wielkich odkrywców. Powiedzmy wyraźnie: on nie należy do tej dziedziny. Mimo to uznać należy jego nadzwyczajną wiedzę i jego podziwu godne, przypominające Goethego wczucie się w całokształt przyrody.”
“Tak to uczucie kosmiczne właśnie mną owładnęło; cieszę się, że pan zestawia go z Goethem. Przypomina mi się określenie Heine’go: Gdyby Bóg stworzył świat z wyjątkiem drzew i ptaków i rzekł do niego: Kochany Goethe, zlecam tobie, abyś uzupełnił braki, Goethe na pewno wywiązałby się z tego zadania zupełnie poprawnie i bosko, mianowicie drzewa by stworzył zielone a ptaki z upierzeniem.”
“To możnaby przypisać i Humboldtowi. Ale tego rodzaju poetyczno-żartobliwym uwagom możnaby nie jedno zarzucić.”
“Między innemi na przykład Goethe był w ornitologji bardzo mierny. On przecież, mając lat ponad 70, nie umiał odróżnić skowronka od trznadla i wróbla!”
– “Czyż w istocie?” –
“To udowodnione. Eckermann donosi o tem bardzo szczegółowo w rozmowie z r. 1827. A ponieważ to miejsce właśnie wczoraj wpadło mi w ręce przypadkowo, można więc i należy je przytoczyć: “Ty wielki i dobry – mówi Eckermann – który wniknąłeś w naturę jak mało kto, w ornitologji jesteś zdaje się dziecięciem!”
Dodam, że dla filozofa spekulacyjnego mógłby ten fakt być punktem wyjścia do ponętnego badania. Ten człowiek na przykład nie wie jak wygląda skowronek, a jednak byłby zdolny pojąć ideę platońską istoty upierzonej, chociażby ptaków wcale na świecie nie było, a inny, Humboldt, być może iż mając zlecenie z nieba stworzyłby krążące planety; tylko tego, co nazywamy czynem astronomicznym, czegoś Kopernikańskiego, Keplerowskiego, nigdyby nie zdołał dokonać.
Podobnie i co do niektórych innych mężów spotkałem się u Einsteina ze zdaniami, które wysoką skalę mej oceny mocno obniżyły.
Mówiliśmy o Leonardzie da Vinci zresztą niezależnie od jego znaczenia w sztuce a więc wyłącznie o Leonardzie jako odkrywcy i badaczu. Einstein jest dalekim od tego, aby mu odmawiać przynależności do valhalli duchów. Było jednak jasne, że chciał mnie skłonić do innego uporządkowania numerów mego kataloguj a nie przeznaczać włoskiemu mistrzowi stanowiska właśnie w pierwszym szeregu. – Problem Leonarda budził zawsze we mnie silne zainteresowanie i zasługuje na to w całym świece. Im więcej postępuje badanie jego pism, tem silniej narzuca się pytanie: ile wogóle składników zawdzięcza nasza wiedza Leonardowi. Dziś z całą powagą się głosi, że malarstwo i rzeźbiarstwo było tylko ubocznem dlań zajęciem, że głównie był inżynierem i to największym po wszystkie czasy. Nadto pojawia się pogląd, że jako uczony jest gwiazdą wszystkich gwiazd, przez żadnego z poprzedników i następców nieprześcigniony bogactwem wiedzy.
Ponieważ ten problem już wcześniej był przedmiotem naszych roztrząsań, miałem przy sobie małe zestawienie jako pobieżny wyciąg z dostępnych mi dzieł specjalnych. Wedle tego spisu miałby być Leonardo właściwym odkrywcą i twórcą następujących rzeczy:
Prawo zachowania energji.
Prawo prędkości wirtualnych, przed Ubaldim i Galileuszem.
Teorja fal, przed Newtonem.
Odkrycie obiegu krwi, przed Harveyem.
Prawa tarcia, przed Coulombem.
Prawo naczyń połączonych, przed Pascalem.
Działanie ciśnienia na ciecze, przed Stevinem i Galileuszem.
Prawa spadania, przed Galileuszem.
Trafne wyjaśnienie migotania gwiazd, przed Keplerem, który nie zdołał go wyjaśnić.
Wyjaśnienie odbitego światła u księżyca, przed Keplerem.
Zasada najmniejszego działania, przed Galileuszem.
Wprowadzenie znaków + i – do matematyki.
Obliczenie energji kinetycznej z ciężaru i prędkości.
Teorja spalania, przed Baconem.
Objaśnienie ruchów wody morskiej, przed Maurym.
Podnoszenie się cieczy w roślinach, przed Halesem.
Teorja skamieniałości, przed Palissym.
Nadto mnóstwo wynalazków, zwłaszcza lotniczych, jak wynalazek spadochronu przed Lenormand’em i t. d. i t. d.
Einstein przysłuchiwał się tej liście z największem niedowierzaniem i dostrzegł w niej przesadę w węszeniu źródeł, które daje się historycznie usprawiedliwić, ale rzeczowo prowadzi na manowce. Pojawia się skłonność do uznawania luźnych wzmianek, niejasnych śladów i mętnych wskazówek za rzeczywiste odkrycia “celem wyniesienia jednego ponad wszystkich”. Jest to postępowanie podobne do procesu mitologicznego, przez który wszystkie możliwe czyny ogromnej siły skupiały się na jednym Herkulesie.
Doszło do mej wiadomości, że świeżo obudziła się w kołach fachowców nauki silna reakcja przeciw tej jednostronnej gorliwości, celem sprowadzenia zasług Leonarda do właściwej miary. Einstein nie pozostawił żadnej wątpliwości, że napewno nie stoi w rzędzie ultra-leonardzistów.
Nie da się zbyć milczeniem, iż oni mają w ręku silne atuty, i że te atuty się mnożą, im dalej postępuje wydawnictwo pism Leonarda, tak trudnych do odczytania (Codex Atlanticus etc.). W pewnych kierunkach mogą się powoływać na powagi od dawna uznane, n. p. na M. Cantora, autora monumentalnej historji matematyki. Czytamy w niej: “Największy włoski malarz XV wieku jest nie mniej wielki jako człowiek nauki. Historja fizyki również nim się chlubi i podnosi jego zasługi, dla których wielbi Leonarda jako twórcę optyki.” Stawia go bezpośrednio obok Regiomontana jako jednego z ówczesnych mistrzów w budowie matematyki. Atoli i Cantor daje wyraz wątpliwościom, wskazując, że dotychczasowe wyniki nie wykazały w Leonardzie wielkiego matematyka. W innym jednak ustępie sławi go znowu jednym tchem obok Archimedesa i Pappusa jako odkrywcę w dziedzinie badań nad środkiem ciężkości. – Atoli co się tyczy głównej sprawy, mianowicie pierwszeństwa Leonarda w sprawach spadania, teorji falowej i w innych zasadach fizyki, to jest Einstein przeświadczony, że jego heroldzi, albo mylą się rzeczowo, albo przeoczają zasługi poprzedników. Właśnie gdy chodzi o te zasady, to nieomal zawsze znajdzie się jakiś poprzednik i jest rzeczą niemożliwą, ustalić drogi odkryć aż do pierwszych początków. W końcu podobnie jak chciano odebrać wieniec sławy Galileuszowi, Keplerowi i Newtonowi na rzecz Leonarda, mogłoby się stać i z Kopernikiem.
Były nawet próby. Właściwym Kopernikiem, jak głoszą, był Hipparch z Nicei, a na sto lat przed nim Arystarch z Samos, który przed dwoma przeszło tysiącami lat uczył, że ziemia obraca się około osi i około słońca.
A właściwie – sądził Einstein – i na tem nie należał stanąć. Bo nasuwa się przypuszczenie, że Arystarch znów czerpał ze źródeł egipskich. Te poszukiwania wsteczne mogą nawet obudzać interes archeologiczny a w szczególnych przypadkach mogą się przyczynić do ustalenia prawa pierwszeństwa. Tu jednak musi powstać podejrzenie o świadomy i z góry powzięty zamiar, aby wszystkie naukowe zaszczyty skupić jak w ognisku na jednej osobie. Nie podaję w wątpliwość wybitnego gienjuszu konstrukcyjnego u Leonarda, a jeżeli ktoś zechce go nazwać najbystrzejszym inżynierem wszystkich czasów, niema się o co spierać. – Wszystkie siły przyrody działały w nim jako własne wewnętrzne popędy. To wyrażenia pochodzi od Hermanna Helmholtza, który mówiąc to, miał siebie na myśli. Możnaby to porównanie prowadzić dalej w tym kierunku, iż w pracach obydwu wybitną rolę odgrywa osobistość każdego ze swemi organicznemi skłonnościami i potrzebami. Abstrakcja była dla nich środkiem rzeczy konkretnych, fizjologicznie użytecznych, sprzyjających w praktyce życia. Leonardo zaczął od sztuki i pozostał nawet w mechanice nawet w mechanizmach artystą. Helmholtz zaczął od fizjologji lekarskiej i przeniósł wartości piękna zawarte w zmysłach do swych przedstawień związków mechanicznych. Dzieła ich życia są nastrojone na ton estetyczny, u Leonarda na tragiczne mol, u Helmholtza na radosne dur. Obydwu wspólna jest trudna do ogarnięcia wielostronność i trwała produktywność.
Gdy Einstein mówi o Helmholtzu, zaczyna zwykle świetnym wstępem, którego nastrój jednak wcale nie utrzymuje się w dalszym ciągu. Nie mogę tu powtórzyć jego ipsissima verba, gdyż trzebaby to zrobić z dosłownością, za którą nie mogę ręczyć. Niech mi więc wolno będzie odstąpić od sprawozdania a tylko zebrać jakby osad z jego wyłuszczeń. –
Mierzony ogólną sumą swych prac jest Helmholtz dla Einsteina imponującą postacią, która ma zapewnioną sławę i która osobiście dożyła swej nieśmiertelności. Usiłowanie jednak, aby go umieścić w rzędzie wielkich twórców myśli, zdaniem Einsteina, w ocenie jego wartości nie da się całkowicie utrzymać. Mimo całej znakomitości, subtelności i znaczenia poszczególnych zadziwiająco różnorodnych natchnień odczuwa Einstein u niego brak istotnie potężnego, wielkiego czynu ducha. –
Na kongresie przyrodników w Paryżu w r. 1867 jeden z wielbicieli i kolegów obecnego Helmholtza uczcił go wśród ogólnego poklasku słowami: “L’ophtalmologie était dans les ténèbres – Dieu parla, que Helmholtz naquît – et la lumiére était faite!” Była to prawie dosłowna parafraza hołdu, jaki niegdyś Pope złożył Newtonowi. Toast rozszedł się głośnym echem po świecie, oftalmologia stała się nauką, apoteoza była ogólną. Du Bois – Reymond ogłosił, że literatura naukowa żadnego narodu nie posiada książki godnej stanąć obok dzieł Helmholtza o optyce fizjologicznej i o wrażeniach dźwiękowych. Helmholtz był ubóstwiany i dla wielu zachował ten odblask boskości po dzień dzisiejszy. – Wśród tego jednak odezwał się przenikliwy zgrzyt i uderzył właśnie w główne dzieło tego męża. Jako przeciwnik wystąpił Eugenjusz Dühring, którego nagrodzona praca o zasadach mechaniki nadawała mu, jak się zdawało, powagę sędziego o tem głośnem dziele. Dühring zaczepił Helmholtza w najgłębszych podwalinach, w zasadzie “zachowania energji”. O ileby mu się udało tu nim zachwiać, to opadłby bóg z piedestału jak rozbity bożek. Dühring obryzgał Helmholtza wprost błotem, i nie trzeba oczywiście nadmieniać, jak wstrętnym jest dla Einsteina ten sposób polemiki, co więcej on sprawę bierze ze strony patologicznej a dla niektórych rdzennie Dühringowskich wyrażeń ma tylko uśmiech lekceważenia. Uważa je za dokumenty nieumyślnego żartu, które historja nauki powinna zachować jako odstraszające przykłady.
I Dühring był z rzędu tych, co chcą jednego wynieść ponad wszystkich. Postawił na ołtarzu Roberta Mayera i składał mu krwawe ofiary. Przywykły robotę doprowadzać do końca, nie zadowolił się w wyborze ofiar Helmholtzem – dla odkrywcy mechanicznego równoważnika ciepła żadna hekatomba nie zdawała mu się za wielka; rzucił się więc na Gaussa i Riemanna, aby i z nich wziąć krwawą ofiarę.
Gauss i Riemann! Dwaj giganci wedle oceny Einsteina. On wiedział, że szalony Ajaks napadł na nich, ale bliższe okoliczności nie były mu dokładnie znane a ponieważ miałem materjał pod ręką, pozwoliłem sobie powtórzyć kilka wierszy tej tragikomedji. – Helmholtz – przez Dühringa zwany także “Helmklotz” – wedle niego nie zrobił nic innego, jak tylko wypaczył zasadniczą mechaniczną ideę Mayera i kolportował ją fałszywie. Przez swoje “mędrkowanie” zniekształcił ją aż do absurdu. A najgorszem poniżeniem dla Mayera było, iż zestawiano jego imię z imieniem jego spóźnionego doganiacza, któremu “fuszerowanie w fizyce” jeszcze gorzej się udawało niż “mędrkowanie”.
Nie jest jasne, w czem zgrzeszyli Gauss i Riemman przeciw Mayerowi, ale był inny “fuszer filozofji przyrody” Justus Liebig, który wydał się Dühringowi podejrzany o niechęć do Mayera a właśnie w cześć tych wielkich matematyków potrząsnął “grzechotką wielkości”. Uśmierciwszy więc jego a mimochodem i Clausiusa, wziął się teraz do wielkości z Getyngi.
W ustępie Gauss i “Gaussomanja” są słowa: “ Jego manja wielkości nie dopuszczała, iżby się poznał na głupstwach, które chorobliwe płaty jego mózgu wygrywały mu szczególnie w geometrji. Tak doszedł do pełnego mistyfikacji zaprzeczenia zasad i twierdzeń Euklidesa i do zasadniczych rysów apokaliptycznej geometrji nie tylko bezrozumu ale wprost głupoty. Potworki matematycznego obłąkania profesora, opatrzone dzięki jego manji wielkości pieczęcią nowych nadludzkich prawd! . . . Te matematyczne urojenia i zboczenia rozumu są owocami prawdziwej paranoia geometrica.”Gdy Herostrat spalił świątynię, wydały miasta jońskie wyrok: Jego imię niech będzie skazane na wieczne zapomnienie. Podpalacz świątyń Dühring będzie żył, bo mimo swych zamachów jest on sam przez się znaczny w nauce. Natknęliśmy się tutaj na niezbadaną zagadkę skomplikowanej natury uczonego, której nawet taki badacz jak Einstein nie zdoła odgadnąć. Najprostszą rzeczą byłoby włócznię odwrócić i jego książkę o Robercie Mayerze zbyć krytyką “paranoja”. Ale tak jej zbyć nie można. Bo pominąwszy w niej stronice pełne szału, pozostanie sporo treści o trwałej wartości. Czyż wreszcie Dühring sam nie ma prawa do naszej Walhalli?
Pytanie to brzmi w sposób niesłychany, a jednak nie da się poprostu zaprzeczyć. Człowieka należy oceniać wedle jego najznakomitszego dzieła a nie według jego wykolejeń. U Arystotelesa jest mnóstwo nonsensów a “Bestarius” Leonarda roi się od dziwactw. Gdyby Dühring nic innego nie napisał jak swoje studja od Archimedesa do Lagrange’a, stałyby mu podwoje otworem. Nawet z jego bałwochwalczego pisma o Robercie Mayerze, osławionego przez swą plugawość, bije przynajmniej jeszcze wielka odwaga wyznawcy. –
Porównanie wzajemne postaci Roberta Mayera i Helmholtza jest nawet przy spokojnem badaniu rzeczą przykrą, bo wciska się tu owa fatalna kwestja pierwszeństwa. Utrwalenie zasady zachowania energji przez Helmholtza jest niewątpliwe, mimoto powinienby wyraźniej zaakcentować odkrycie lekarza z Heilbronu o pięć lat wcześniejsze. Natomiast i jego pierwszeństwo nie da się całkowicie utrzymać, bo niezmienność sumy energji przy procesach mechanicznych znana już była Huyghensowi.
Heilbrończyk był w swem życiu jeden jedyny raz gienjalny, podczas gdy Helmholtz zbliżał się przez całe swe życie po asymptocie do linji gienjalności, nie osiągnąwszy jej nigdy. Jeśli mam oddać prawdziwie sąd Einsteina, to cechą jego pozostanie blask porywającego badacza przyrody, który jednak nie koniecznie staje w rzędzie największych w swym zawodzie. Einstein mniema, iż należy zachować pewną odległość nie tylko w stosunku do tytanów przeszłości, ale nawet do kilku żyjących obecnie. Gdy o nich mówi, to nastraja się jego mowa na pełne tony, nie potrzeba tu długich wywodów, każdy ton głosi : Alleluja! Ma on wtedy głównie na myśli Henryka Antoniego Lorentza z Layden, Maksymiljana Plancka i Nielsa Bohra i wtedy widać po nim, iż otoczony jest walhallą. –
* * *
Jeśli używamy tu porównania ze świątynią sławy, to jest w tem echo własnych słów Einsteina a mianowicie mowy jego w maju 1918 na cześć fizyka Plancka w czasie obchodu 60-letniego jubileuszu. Ta mowa była jakby akordem, w którym zlewały się hołd rozumu i wyznanie serca. Staliśmy w propylejach a nowy Heraklit wołał ku nam: Introite, nam et hic dii sunt!
Tok tej pięknej przemowy pragnę podać w wyciągu bez komentarzy:
Budowlą pełną rozmaitości – mówił wówczas Einstein – jest świątynia nauki. Przeróżni są kroczący w niej ludzie i duchowe siły, które wnieśli do świątyni. Niejeden zajmuje się nauką w radosnem poczuciu swej wybitnej siły duchowej, dla niego nauka jest jakby stosownym sportem, który mu daje pełnię przeżyć i zadowolenie ambicji. Wielu jest w tej świątyni, którzy tylko dla celów obiecujących korzyść praktyczną składają ofiarę ze swego tłuszczu mózgowego. Gdyby się tu zjawił anioł boży i wypędził ludzi ze świątyni, należących do obu tych rodzajów, opustoszałaby ona znacznie, ale przecież pozostaliby jeszcze w świątyni mężowie teraźniejszości i przeszłości; do nich należy nasz Planck i dlatego go kochamy.
Wiem dobrze, żeśmy właśnie w duchu z lekkim sercem wypędzili wielu mężów, którzy zbudowali świątynię wiedzy w znacznej części, przy wielu z nich rozstrzygnięcie byłoby dla naszego anioła dosyć przykre . . . Zwróćmy jednak oczy ku tym, którzyby bezwarunkowo znaleźli łaskę u anioła! Są to po większej części nieco dziwaczni, zamknięci i samotni chwaci, którzy mimo różnych cech wspólnych są do siebie mniej podobni, niż ci wypędzeni. Cóż ich sprowadziło do świątyni? Przedewszystkiem sądzę z Schopenhauerem, że najsilniejszym motywem, który wiedzie do sztuki i nauki, jest chęć ucieczki z powszedniego życia z całą jego bolesną szorstkością i beznadziejną pustką, z więzów własnych wiecznie zmiennych zachcianek. Ona pędzi naturę o subtelnym nastroju z dziedziny osobistego istnienia w świat objektywnej obserwacji i pojęcia. Ten motyw da się porównać z tęsknotą, która pociąga mieszkańca miasta z tłumnego i szumnego otoczenia z nieprzepartą siłą ku cichym krajobrazom górskim, gdzie wzrok nieograniczony nurza się w cichych otchłaniach powietrza i zlewa się ze spokojem linji jakby stworzonych dla wieczności. Z tym negatywnym motywem kojarzy się jednak i pozytywny: człowiek usiłuje tu w jakikolwiek stosowny sposób utworzyć sobie uproszczony i przejrzysty obraz świata i stać się tą drogą panem świata przeżyć, który do pewnego stopnia usiłuje zastąpić tym obrazem. Tak robi malarz, poeta, filozof spekulatywny i przyrodnik, każdy na swój sposób. W ten obraz przenosi on środek ciężkości swego życia uczuciowego celem uzyskania spokoju i oparcia, czego nie może znaleźć w ciasnem kole zwichrzonych osobistych przeżyć.Jaką rolę odgrywa obraz świata fizyka-teoretyka wśród wszelkich możliwych obrazów? Oto on wymaga najwyższej doskonałości przedstawienia, jakiej tylko użycza użycie języka matematycznego. Za to musi się fizyk w przedmiocie swym tem bardziej ograniczyć do zakresu najprostszych zjawisk naszych przeżyć, gdyż inne bardziej złożone procesy nie mogą osiągnąć odwzorowania w duchu ludzkim o takiej subtelnej ścisłości i dokładności, jak tego żąda fizyk . . . A czyż rezultat takich pełnych rezygnacji usiłowań zasługuje na dumną nazwę “obrazu świata?
Sądzę, że ta dumna nazwa jest zasłużona, bo te najogólniejsze prawa, na których się wspiera gmach myśli teoretycznej fizyki, mają słuszną pretensję, iż są ważne dla każdego zdarzenia w przyrodzie. Z nich na drodze czystej myślowej dedukcji dałby się wyprowadzić obraz, t. zn. teorja każdego procesu przyrodniczego łącznie z objawami życia, gdyby ta czynność dedukcji nie wykraczała poza zdolność ludzkiego myślenia. Zrzeczenie się zupełności w fizykalnym obrazie świata nie jest więc zasadnicze. . .
Rozwój nauki udowodnił, że między wszystkiemi możliwemi teoretycznemi konstrukcjami jedna jedyna dotychczas okazała swą bezwarunkową wyższość nad innemi, wedle której świat wrażeń tworzy praktyczną podstawę systemu teoretycznego, chociaż niema właściwie logicznej drogi od spostrzeżeń do zasady teorji poza intuicją, polegającą na wczuciu się w doświadczenie . . .
Tęsknota za oglądaniem znanej już Leibnitzowi “odwiecznej harmonji” jest źródłem niewyczerpanej wytrwałości, z którą Planck oddaje się na naszych oczach ogólnym problemom naszej wiedzy, nie dając się odwieść z drogi przez wdzięczniejsze i łatwiejsze do osiągnięcia cele . . . Nastrój uczuciowy, który mu użycza zdolności w jego pracach jest podobny do nastroju człowieka religijnego lub zakochanego; jego codzienne dążenie nie wynika z jakiegoś przedsięwzięcia lub programu, lecz z bezpośredniej potrzeby . . . Niechże ta miłość do nauki i w przyszłości upiększa drogę jego życia i doprowadzi go do rozwiązania najważniejszych problemów teraźniejszości, które on sam postawił i potężnie posunął naprzód. Oby mu się powiodło teorję kwantów skojarzyć z elektrodynamiką i mechaniką w jednolity, logiczny system!”
_______________
“Co mię porywa w pańskiej przemowie – rzekłem – to ta okoliczność, że równocześnie obejmuje ona widnokrąg nauki w całej rozciągłości a zarazem żądzę wiedzy sprowadza do pierwiastka uczuciowego. Gdy pan swą mowę zakończyłeś, żal mi było tylko jednego, że ona już przebrzmiała. Byłoby rzeczą przyjemną mieć jej szkic.”
“Przywiązuje pan do tego wartość? – zapytał Einstein. Niech pan weźmie rękopis.” I temu miłemu podarunkowi zawdzięczam, że sprawozdanie z naszej przechadzki po walhalli mogę ozdobić tak cennem jego uzupełnieniem.
* * *
Rozmowa nasza zaczęła się od świetnej dwójcy Galileusza – Newtona a ku końcowi znowu skłoniła się ku oglądaniu gwiazdy podwójnej: imiona Faraday – Maxwell zajaśniały przed nami.
“Obie te gwiazdy podwójne – oświadczył Einstein – posiadają ten sam stopień jasności. Zasadniczo uważam je za równowartościowe dla rozwoju wiedzy.”
“Czy nienależałoby jeszcze skojarzyć z nimi jako trzecią gwiazdę Henryka Hertza? Ów asystent Helmholtza uchodzi za współzałożyciela elektrooptyki i mówi się nieraz jednym tchem o Maxwellowsko – Hertzowskich równaniach.”
“Bezwątpienia – odparł Einstein – Hertz, którego się często wspomina z Maxwellem jest bardzo ważny i należy go cenić jako wybitne zjawisko w dziedzinie eksperymentu. Atoli co do duchowej doniosłości mimo to pozostaje w tyle wobec tamtych. Ograniczamy się więc do tych Dioskurów: Faradaya i Maxwella, których dzieło duchowe tak da się określić w krótkich słowach: klasyczna mechanika sprowadzała wszystkie zjawiska zarówno mechaniczne jak elektryczne do bezpośredniego działania wzajemnego cząstek na dowolną odległość; najważniejszem prawem tego rodzaju jest wzór Newtona: “masa razy masa, dzielona przez kwadrat odległości”. Przeciw temu Faraday i Maxwell wyprowadzili nowy rodzaj fizykalnych rzeczywistości, mianowicie pola. Wprowadzenie tych nowych pojęć przedstawia olbrzymią zaletę, bo najpierw czyni zbyteczną koncepcję działania na odległość, sprzeczną z codziennem doświadczeniem, gdyż pola rozciągają się przez przestrzeń od punktu do punktu bez przeskoku, powtóre prawa pól szczególnie w teorji elektryczności przybierają prostszą formę niż w przedstawieniu bez pojęcia pola nawiązującem jedynie do mas i ruchów jako jedynie realnych.”
Rozwodził się jeszcze obszerniej o polach i gdy tak fachowo rzecz wyłuszczał, widziałem go – mówiąc obrazowo – samego w polu sił magnetycznych. I tu dostrzegalne było przenoszenie działania w przestrzeni od punktu do punktu, a o działaniu na odległość nie mogło być mowy choćby dlatego, że źródło działania było tak bliskie. Wzrok jego jakby przyciągany magnetycznie przesuwał się po ścianie i z pieszczotą obejmował na portretach głowę Maxwella i Faradaya.