NANDRI
…W połowie stycznia 2005, w doborowym towarzystwie, po dwu godzinach jazdy autobusem, bardziej oblężonym niż zatłoczonym, znaleźliśmy się w mieście Chennai.
Gdzie jesteś, Umadevi?
Chennai 14.01.2005
Kochani Przyjaciele, uwierzyłem bo widziałem na własne oczy doświadczyłem na własnych płucach przekonałem się, że indie mają ponad miliard ludności żywej żwawej zapewne zmotoryzowanej ponieważ wczoraj byliśmy w chennai dawniej madras (ach, herbata madras: w peerelu hasz studenta, ten codzienny i od święta! ale tym razem chodzi o miasto); nazwę zmienili, gdyż hindupatrioten w kongresie zadecydowali, iż należy powrócić do starego, rdzennego geo nazewnictwa; fama głosi, że tak wypiera się angolizmy, niechaj znikną raz na zawsze; ale ja, któremu na drogę przez miłość śpiewają słowniki, znalazłem: najstarszą nazwą miasta jest Czennappatan, miasto Czennappy, ojca, „starosty”, który w czasie założenia miasta rządził prowincją; późniejsza, ale nie o wiele młodsza, jest nazwa arabsko-indyjska Madraspatan, „miasto z madrasem”, rodzaj wszechnicy mahometańskiej; w dokumentach króla Jakuba II 1687 city of Madrassa-patam; na miejscu Czennappatan zbudowali Anglicy 1639 Fort St.George (wg J.Staszewski Słownik geograficzny 1959); a dla mnie, tutaj, w madraskiej wszechnicy polskiej wiedzy o indiach wysoce uduchowionych najważniejszy był (i jest!) magiczny nadruk Printed for the Indo-Polish Library, by Maurice Frydman! bowiem Biblioteka Polsko-Indyjska, która nas, poszukiwaczy Sensu, karmiła, skutecznie zaspokajając głód, co głęboko siedział nam w trzewiach od wielu wcieleń, znajdowała się ongiś w Madras-28, for Umadevi, Madras-20, Indo Polish Library; tak, kochani przyjaciele, ponad 50 wolumenów wydanych wydrukowanych po polsku przez skromnych pracowników Nieba, upartych głębinowych poławiaczy pereł hinduskiej kultury duchowej (Boże, przez kogo dzisiaj pamiętanych?!) Maurycego Frydmana i Wandę Dynowską Umadevi (Boże, daj mi dość czasu, przewietrzone głowy czytelników, abym zdążył o tym opowiedzieć). tu narodziła się sakralna więź polskiej translacji duchowej pomiędzy Madrasem a Bombajem, w którym Nisargadatta Maharaj przyjmował wędrowców tej planety, a Maurycy Frydman słuchał, zapisywał, tłumaczył z marathi na angielski, aż powstała polska edycja książki I Am That czyli Rozmowy z Mędrcem. mam plik z notą biograficzną Frydmana, w której czytam jego własną opowieść: pewnego razu wszedł on do wezbranej rzeki, powiedział jeśli mam umrzeć, zostanę porwany; jeśli mam żyć, woda mnie ocali; rzucił się do wzburzonej wody, przez rwący prąd trzykrotnie wyrzucony na brzeg uznał, że los chce, abym żył; wracając do domu spotkał, w pobliżu góry Arunachala, Ramanę Maharshi, który popatrzył nań i rzekł łagodnie lecz stanowczo: Przestań bawić się w głupca sam ze sobą…
…jesteśmy więc w chennai, osiemnaście dni po tsunami, które zabrało prawie trzysta tysięcy istnień ludzkich, setki tysięcy zwierząt hodowlanych, miliony ton dobytku, zgromadziło w błocie, szlamie, ruinach i drzazgach taką kupę nieszczęścia, że… nikt o tym nie chciał głośno rozmawiać: patrzymy sobie w oczy i wszystko jasne: śmierć, jak i życie, jest falą dopustu bożego…
…a w dniu naszego do chennai przywędrowania, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy ilu z nas tak naprawdę zginęło, co ja widzę! cała populacja kontynentu zgromadziła się, by nas przywitać, oczywiście nie przerywając jazdy na motorach skuterach, jedzenia, pracy w urzędach, zakładach usług publicznych oraz tu ówdzie przekrzykiwania, by uczynić w tym zgiełku, z tej radości, jeszcze większy harmider. skąd hindusi wiedzieli, że ich odwiedzimy, dlaczego postanowili zgromadzić się wszyscy, właśnie w chennai? jakim sposobem sobie na to zasłużyliśmy? tak rozmyślałem, ponieważ ja, prowincjusz zawinięty na co dzień w piękną szatę panoramy bielsko-bialskiej, widywałem już duże miasta, nawet w nich mieszkałem, ale tu widzę ponad miliard istot niewątpliwie żywych, zacząłem się tego domyślać usiłując przecisnąć się pomiędzy nimi na jezdni, uskakując na chodniki z tak wysokim krawężnikiem, że nawet lechu wieczny prezydent byłby zadowolony z postumentu na tej wysokości. mp usiłowała mi wyjaśnić, że się mylę co do ilości mieszkańców madrasu, że jest ich wg pascala tylko 6 mln, ale ja uporczywie trzymam się swojej wersji ponieważ: po pierwsze, kiedy ona była jeszcze dzieckiem już czytywałem książki biblioteki polskiej printed in madras, po drugie, nie widziałem jeszcze, nawet na filmach, takiej ilości ludzi na 1m.kw, po trzecie, większość tych istot wydzielała spaliny z warkotu, zapowiadając koniec świata przez uduszenie, po czwarte, przed zgonem doświadczało się przypalania słońcem na asfalcie w oparach mocznika benzynowego, za którego odkrycie jako substancji chemicznej oraz nazwę domagam się nobla 2005 (receptura, proszę bardzo: opary paliw napędowych, zawiesina spalin miejscowego boga Motomana plus hektolitry moczu ludzi i zwierząt, podgrzać słońcem o temperaturze przy powierzchni ziemi ca 48ºC następnie zamieszać bryzą wiejącą od oceanu. powiedziałem: – pułkowniku bob, sytuacja, jak pan widzi, jest poważna, formować szyk! śpieszę wyjaśnić skąd szarże wojskowe, samowolnie nadane na ziemi obcej choć przyjaznej: drodzy przyjaciele, zanurzenie się w taką kipiel, jaką jest miliard (z hakiem) ludzi, niewątpliwie bardziej żywych niż nasi rodacy w central europe, otóż taka penetracja dokonywana samopas, bez ad hochow match verry gut! yoga? o yes, o yes! więc powołaliśmy impromptu, improvision please, a vista,. jak zwykle, w historii najbardziej odważni są ludzie silni duchem, więc na czele naszej elitarnej jednostki szła Alicja komandorski krzyż duchowej waleczności oraz gratyfikacja za odporność fizyczną w warunkach ekstremalnych, następnie jej siostra Małgorzata order za wzorową orientację na podmokłych łąkach meandrów psychicznych, następnie mp z rakietą fotometryczną serwis plus zero odpalaną co trzy minuty, by dokumentować nasz heroizm i zarobić na następną podwyżkę żołdu, potem płk bob wykonujący swój zawód nauczyciela jogi, styl iyengar from poona, z flegmą angielskiego oficera gaszącego pożar w hotelu astoria, zaś na końcu szedłek jo (npp) funkcyjny oddziału zaporowego, spychając atakujące nas pojazdy poza krawężnik bytu. decyzje podejmowała Alice, a czyniła to z taką elegancją kulturą, skąpa na słowa gesty, że wszystkim się zdawało, iż to oni sami wiedzą co trzeba robić dokąd iść. od czasu do czasu w oku Alicji można było zobaczyć lustro, przez które przeprowadzała nas na drugą stronę ulicy, usłyszeć jej okrzyk bojowy tędy!teraz!! ratujący życie całemu oddziałowi, który poruszał się gęsiego, bowiem chodzenie obok siebie jest na głównych ulicach chennai rachunkiem różniczkowym scałkowanym przez geniuszy hinduskiej matematyki na poziom minus zero kwadrat: no jak, jołopie, chcesz się zmieścić obok, jeśli Ziemia ma swoje wymiary, a plemników jest więcej niż milimetrów kwadratowych na jej powierzchni?! nasz oddział podążał więc, trzymając szyk. słońce, uderzając ze wszech stron, zmuszało nas do, powiedzmy to po męsku: uciekaliśmy do ogromnych budynków nasyconych cywilizacją super american style of marmur glazura, w których był air condition, zimny nawiew na spocone ciała, zapach kadzideł sandałowych, uśmiechy portierów co już na nic nie liczą, gdy watahy czarnoskórych mężczyzn, ciągnąc za sobą księżycowe boginie, przepływają przez złocone odrzwia, by zanurzyć swoje pragnienia w luksusowej doczesności. mp płynęła pomiędzy stertami bawełny jedwabiu lnu oglądając sari, blouses, spodniumy nasycone żółcią, cynobrem, błękitem, można dodać bez pomyłki jeszcze około 1311 kolorów, barw, odcieni, a ja-aj-moi-znaczitsya leo von bialitz chowałem wstydliwie swoje białe ciało w białych spodniach za wieszaki, na których wisiały męskie koszule nocne, tutaj jak najbardziej krochmal-normal, w takowych silne nawet chłopy biegają po ulicy, siedzą w biurach, wylegują się na chodnikach, tu ówdzie, w jakiej bocznej uliczce, na łóżkach z baldachimem (słońce praży, człowiek się smaży), w takiej długachnej koszulinie człek nie traci przecie intymności pożycia z samym sobą; oglądam więc koszule te, w barwach, (proszę nie krępujcie się, można popuścić wodze fantazji), o krojach od gurus styl of bharati do żigolo nigth club of sex party kama sutra czyli bhoga elegantiarium perfectum (terminologia moja, skopyrajcone); na samą myśl, że z tej chłodnawej rozkoszy lux marketu trzeba będzie w końcu wyjść prosto pod koła rozpędzonego chennai, zapłakać nad kończącym się życiem, w ostatnim tchnieniu wdychając mocz spalin z delikatną domieszką słonego piaskowego pyłu, otóż na samą myśl taką burzył się mental, nie chciał się ujawnić umysł, zapadało się poczucie tożsamości, nawet pouczenia nlp pokuśtykały w głąb jestestwa: tak oto dowiedziałem się dlaczego jogę proponują nam indie, a nie józek wyręba na podolu przed sianokosami.
sformowanego oddziału szybkiego reagowania, jest szaleństwem; my owszem jesteśmy szaleńcami, to jasne zarówno dla tych z prawa jak z lewa, ale nie do tego stopnia, by skoczyć w topiel ot tak sobie, jako zwyczajne cepry skazane na na użytek doraźny, zespół o pięknej nazwie, która do czasu czasów pozostaje tajemnicą
…z tych luksusowych odsapnięć wyciągała nas, na topniejącą pod słońcem planetę, silna wola Alicji, wraz z solenną jej obietnicą: że będzie można wejść w takież air condition, tym razem pachnące mlekiem wiedzy świętej czyli do księgarni, gdzie dziesiątki tysięcy tytułów, wolumenów, miesięczników, gazet, newsów, foto a wszystko to obiecuje poznanie wyznanie wnikanie wyzwolenie; tak, byłem tam, gdzie pod wysokimi sufitami koliście niekończących się księgozbiorów można ujrzeć czarne anioły w ciemnosrebrzystych sari, które zapytują melodyjnie: a czegóż to dusza pragnie? i natychmiast to podają, posługując się, dla niepoznaki, komputerami. aby tam dotrzeć, tak, przyznaję, nurkowaliśmy w smoczy smog na wyasfaltowane słońce parzące przez podeszwy sandałów, biegnąc do najbliższych wentylatorów, spychani kołami ryczących motocykli, klaksonami, syrenami mordującymi orfeusza na gorąco, uklepującymi eurydyki na ciapaty, szliśmy dysząc, robiąc bokami, wślizgując się pomiędzy wrzaski ochrypłych zachęcaczy, przecinaliśmy skrzyżowania rozległe jak stadion czy jakie inne krakowskie błonia, zachęcani do pokory gestami milczących krzepkich policjantów, po których od razu można rozpoznać: wiedzą, że z tym miliardem człowieków poradzi sobie tylko pan bóg, a i to pod warunkiem, że wierny karman go nie opuści, by pójść na plażę, wykąpać się, odpocząć. otóż, nie opuścił, gdyż nad oceanem…
…ach tak, poszliśmy i my nad ocean, na plażę, na spotkanie III stopnia z obcą cywilizacją, na rendez-vous avec l’amour z bay of bengal w chennai ongiś zwanym madras, kolebką mądrości, zaprawianej sosem wiedzy o sprawach ostatecznych. ach, madras! słowo dla nas magiczne, bo obiecujące, iż po chwiejnych klocowatych balach pomostu między rodzimą szarzyzną umysłową a tęczowym łukiem yogi przejdziemy niechybnie, takeśmy obiecali, że przendziem wisłe, przendziem karme, będziem my jogami (npp).
…przybyliśmy przed południem, było jeszcze rześko, ale już czuło się paraliż słoneczny, od którego pochyliły się nawet ozdobne szpikulce na kopułach świątyni, co mp sfotografowała jako dowód zachwiania równowagi między wschodem a brakiem zachodu. przeszliśmy ku plaży, nie widząc jej jeszcze, tym bardziej że Ocean schował się gdzieś w dole, ze wstydu zapewne, że tutaj właśnie tak narozrabiał pamiętnego 26 grudnia roku 2004. okazało się jednak, że był na swoim miejscu, a ja dzięki wrodzonej bystrości umysłu natychmiast pojąłem dlaczego uderzenie tsunami było tak straszne! otóż, po takiej plaży, o szerokości ponad 400 m., nie ma jak, nie ma gdzie, nie ma po co uciekać. grzęznąc w szlamie, człek, uderzany pokrywającymi, miotającymi go falami, wciskającymi mu w gębę kilogramy piasku z wodą, nie ma gdzie się schować! Widzimy to, czujemy teraz, gdy idziemy po tej nadoceanicznej pustyni, nie mamy gdzie ukryć się przed słońcem, jeszcze godzina i będziemy bez szansy na uniknięcie udaru, ono daje na pełny regulator. patrząc na ten szeroki rozmach imperialnej plaży oceanicznej bay of bengal przypominałem sobie uwagę wygłoszoną przez optymistę zagubionego na pustyni: do morza wprawdzie daleko ale co za plaża!
…ta pustynia z wąskim pasemkiem wody na horyzoncie, zwana plażą, raczej prażą (npp), robi wrażenie nawet bez tsunami. idąc ku wodzie zastanawiałem się czy nie szkoda życia na wycieczkę od kamiennych schodów nadbrzeża do wód oceanu, czy starczy lat, jakiego takiego zdrowia by powrócić bezpiecznie do bulwaru, po którym cywilizacja uniesie nas ku pracy, jedzeniu i wydalaniu, chociaż z tym ostatnim nie ma problemu, wystarczy odwielbłądzić się (npp) ze 200m w bok od piaszczystych szlaków, po których ludzie, wspierając się wzajem na sobie, idą ku oceanowi; oddalasz się więc, by siknąć sobie w towarzystwie wesoło sikających hindusów, co uczyniłem bez żenady, w doborowej stawce licznych ubranych w czerń przepastną muzułmanów czy jakich innych sekciarzy, strumienie moczu płynęły z nas na piasek bez różnic rasowych biologicznych, oni tylko byli strasznie zaciekawieni, zerkali przez moje ramię jak ten ta to wygląda, okazało się, że wszyscy jesteśmy jako tako na topie and trendy. chodzenie po takiej piaskownicy należy do ćwiczeń magicznych, i nie będzie mi już imponiren bieganie po rozżarzonych węglach na łysej górze w my poland country, bo jakby nasi czarownicy mieli przegonić tych swoich uduchowionych węglarzy po piasku w madrasie, od bulwaru do wody chłodzącej stopy, to skończyłyby się bajania o nadzwyczajnych mocach, a polska dermatologia wzniosłaby się na szczyty medycyny urazów po oparzeniach…
…długa ta droga do brzegu, jeśli pójdę, o tam, to usiądę w cieniu, na podmurówce z parasolami, uff! wyjmuję z plecaczka moją jornadę, mały komputerek, w którym mieści się mnóstwo pokaźnych plików, znajduję, jest! Dynowska Wanda urodzona 12 lipca 1888 w Petersburgu, dzieciństwo i młodość spędziła w majątku nad jeziorem Istal na Łotwie. O wykształceniu panny Dynowskiej wiemy, że w 1908 nauczyciel guwerner przygotował ją do egzaminu z łaciny na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie studiowała literaturę romańską i filozofię, pogłębiała studia w Lozannie i na paryskiej Sorbonie. W 1919 wyjechała, jako członek włoskiego Towarzystwa Teozoficznego, na kongres do Paryża i tam uzyskała od Annie Besant upoważnienie do powołania polskiej sekcji TT, której cele sformułowano tak: 1. utworzenie związku wszechludzkiego braterstwa bez różnicy ras, narodowości, płci i wyznania, 2.prowadzenie studiów porównawczych nad religiami, filozofią i nauką, 3. badania nie znanych praw natury i ukrytych sił człowieka. Dewizą było: Nie ma religii wyższej nad Prawdę. W 1935 Wanda Dynowska wyjechała do Indii, gdzie przez szereg lat przebywała w ashramie Mędrca z Góry Arunachala Ramany Maharshi, z którym, jak sama wspomina, wielokrotnie rozmawiała o Polsce. Następnie blisko współpracowała z Mahatmą Gandhim, który listy do niej zaczynał od słów Droga Córko, podpisywał je Bapu czyli Ojciec i nadał jej Imię Sakralne Umadevi – Świetlana Dusza. Na wieść o agresji niemieckiej na Polskę postanowiła wrócić do kraju, chcąc wspomóc zarówno walkę z najeźdźcą, jak i swoją sędziwą matkę. Pisała do Gandhiego 8 września 1939: Pomimo wszystko będę się starała dotrzeć do Polski. Dusza i ciało całego narodu przechodzi w tej chwili godzinę swej najwyższej męki. Bapudżi, módl się żarliwie, z tak wielkiego i kochającego twego serca, za te tysiące niewinnych, którzy giną… Gandhi napisał, 18 września 1939, gdy świat dowiedział się, że drugim najeźdźcą stał się Związek Sowiecki: Dusza mojej Siostry powstała w najgłębszym proteście i bólu przeciwko zbrodni i krzywdzie jej kraju. Pojechała więc do Polski… Jeśli Polska posiada tą najwyższą dzielność i równą jej bezinteresowność, to Historia poczyta jej tę walkę za czystą Ahimsę (nieczynienie zła i krzywdy – przypis lz) i tak w swoich kronikach zapisze. Walczy ona nie tylko o zachowanie swej wolności, ale i za wszystkie pozbawione jej narody, oczywiście – i za Indie. WD dotarła jednak tylko do Rumunii, nie mogąc przedostać się do Polski, wróciła do Indii. W 1944, z inicjatywy kilku Polaków, powstaje w Bombaju Biblioteka Polsko-Indyjska, ze śmiesznie małym kapitałem zakładowym 200 rs (₤20). Dynowska przenosi się, wraz z wydawnictwem Biblioteki, do Madrasu. Pierwszą wydaną pozycją była ewangelia Indii Bhagawadgita w przekładzie Wandy Dynowskiej i ze wstępem znakomitego filozofa, późniejszego prezydenta Indii Radhakrishnana. Biblioteka przyniosła m.in. pięć tomów poezji hinduskiej, najsłynniejszą z dzieł kultury tamilskiej Świętą Księgę Kural z I w. p. Chrystusem, w 1957 i 1959 dwa wydania legendarnej Nauki Szri Ramana Mahariszi w przekładzie Umadevi, bowiem jest ona tłumaczką, wydawcą, redaktorem a nawet korektorką kolejnych wydań, przy silnym wsparciu i współpracy Maurycego Frydmana. W 1960 i 1969 WD odwiedza Polskę. Od 1959 oddaje swoje siły uchodźcom tybetańskim, rozpoczyna się jej wieloletnia przyjaźń i współpraca z Dalajlamą. Wanda przenosi się do Dharmasali, indyjskiego ośrodka uchodźców z Tybetu. Wiosną 1971 nadeszła do Polski prywatna relacja księdza Mariana Batogowskiego, Polaka misjonarza z diecezji Majsur: W sobotę 20 marca 1971 zmarła p. Wanda Dynowska. W środę, w tygodniu przed śmiercią, odprawiłem w jej pokoiku Mszę św., w czasie której przyjęła Komunię św., spokojna, uciszona, skupiona i uśmiechnięta. Zwłoki przekazała ostatnią wolą tybetańskim dzieciom, którym ostatnio poświęcała czas i serce. Została spalona wg buddyjskiego obrzędu – Biskup tutejszy nie zgłaszał zastrzeżeń. Tybetańczykom powiedziałem, że jej życie i praca były pięknym pomostem między Wschodem a Zachodem, po którym szły nie wojska, armaty i czołgi ani interesy handlowe, ale zwyczajna ludzka dobroć i miłość…
…ku serdecznej pamięci o Umadevi wzniesiony został i 25 maja 1975 poświęcony przez czcigodnego Dagyab Rinpoche pomnik buddyjski stupa, zwany Lhabab Chorten co znaczy zejście Buddy z Nieba na Ziemię. Umadevi życzyła sobie, aby wybudowano stupa ku spełnieniu się jej wiary, iż powróci na Ziemię w inkarnacji stosownej do osiągnięcia Wyzwolenia. u stóp chortenu widnieje napis, którego zażyczyła sobie sama WD: Tutaj leżą prochy Umadevi (Wandy Dynowskiej) polskiej pisarki i poetki, która pracowała w Indiach od roku 1935, przyjęła Buddyzm w 1959 roku i działała z oddaniem dla Tybetańczyków.
przeczytałem moje zapiski o WD, i zamyśliłem się nad naszymi, wędrowców po światło, losami: to ci dopiero emigracja z my country in central europe! Gdzie jesteś, Umadevi? A Ty, Maurycy?
…no, ale udało się dotrzeć do linii brzegowej, za którą był tylko oślepiający blask światła słonecznego na wodach zielonkawych, a potem zaraz zrobiło się przecie groźnie, gdyż mp, mimo mej stanowczości, zamiast zanurzyć się w ożywczej kąpieli bez tsunami, rzuciła się na piasek rozpoczynając targi ze sprzedawcą muszli muszelek pereł, wreszcie wykupiła za grosze muszlę tak zakręconą jak śledztwo na wiejskiej, zaś biedny sprzedawca, co spodziewał się zrobić kokosy w interesie z withe women, musiał odejść z torbami, przeklinając dzień, w którym wdał się z tą białogłową w handel nadbrzeżny. patrzałem za nim, myśląc: dobrze ci tak, widziałeś że przyszła z mężem, trzeba było mnie zapytać co ona umie, to bym ci doradził, żebyś uciekał biegnąc tak długo aż znajdziesz się w dżungli gdzie wasze tygrysy są bardziej spolegliwe. ja, skory do ugody mężczyzna (tak o sobie myślałem), patrzałem, urzeczony, jak trzy rodowite Polki, otoczone tłumem muzułmańskich dzieciaków, dręczą jednego wyraźnie czarnego sprzedawcę darów oceanu, nie było w tym nic z rasizmu, jeno nękanie polegało na targowaniu się z mistrzem, bądź co bądź, tego fachu, a im bardziej wirtuoz handlu muszelkowego był spocony, tym bardziej uśmiechnięte były nasze białe damy: mp, która od niechcenia robiła wszystkim chętnym zdjęcia, wspomagana przez Alicję tak łudząco podobną do królowej Anglii biorącej odwet za utratę kolonii, a kątem oka dostrzegłem też jej siostrę księżnę Małgorzatę przyglądającą się z rozbawieniem nieporadności pewnych siebie tubylców; odszedłem od tej gorszącej sceny, idąc po samym brzegu jak jaka jenifer lopez wgniatająca rozkosznym biustem wodę z powrotem do oceanu. kiedy wróciłem, zobaczyłem wijącego się w paroksyzmie niespełnionych nadziei sprzedawcę oraz nasze dorodne niewiasty upychające muszle oceaniczne, wielkości klozetowych, do plecaka. nie mogąc patrzeć na triumf feministek i psychicznie sponiewieranego mężczyznę, ruszyłem ku bulwarowi, gdzie cień od starych, połamanych przez tsunami, budek i wózków, osłonił mnie przed spaleniem na stosie słonecznym.